Komu let's, temu go!

Blog gromadzi ulotne spostrzeżenia, które nachodzą nas przy porannej kawie. Czytamy, oglądamy, przysłuchujemy się, mierzymy, próbujemy porządkować. Qltywator ma być narzędziem, które przeczesuje dziki gąszcz zjawisk w kulturze i w przestrzeni miasta.

Opinie tylko subiektywne.
Dwie pary rąk śmiertelnych z zamiarem upamiętnienia.
Bierzcie na wynos.

piątek, 10 sierpnia 2012

Przekleństwo dziedziczenia



Tajemnicza historia autorstwa „Czarnych malowideł” z Prado stała się dla Jacka Dehnela pretekstem do próby odtworzenia zagmatwanej rodzinnej historii. „Saturn” jest również, a raczej przede wszystkim, próbą psychologicznej wiwisekcji relacji rodzinnych i mrocznych meandrów patriarchatu.

Badania nad życiem Francisca de Goi y Lucientes trwają od lat i trwać będą. Niezwykle płodny, pracowity i jednocześnie nieoczywisty nadworny malarz trzech Burbonów do dziś zadziwia wszechstronnością i zagmatwaną biografią. Profesor Juan José Junquera w 2003 r. w swoich pracach podważył przekonanie, że autorem fresków w Quinta del Sordo („Dom Głuchego”, w którym malarz mieszkał pod koniec swojego życia) jest genialny Francisco de Goya, znany Europejczykom chociażby z „Rozstrzelania powstańców madryckich” czy późnego „Kiedy rozum śpi, budzą się upiory”. Z kolei jedna z badaczek Goi, Natacha Seseña, w korespondencji malarza zwróciła uwagę na homoseksualny charakter relacji z Zapaterem. Jacek Dehnel, jeden z najzdolniejszych pisarzy młodego pokolenia, syn malarki i tropiciel rodzinnych historii w sztuce, właśnie te sensacyjne tezy uczynił pretekstem do demitologizacji postaci hiszpańskiego romantyka.

Być może demitologizacja jest również niecelnym określeniem. Przez pryzmat wydarzeń w rodzinie de Goya Dehnel przygląda się bowiem odwiecznemu konfliktowi między ojcem (dodajmy: genialnym ojcem) a synami, których podświadomie rodzic chce wychować na obraz i podobieństwo swoje, nie biorąc pod uwagę, jak bardzo różnią się od siebie wzajemnie i od niego samego. Ojcowi rodu daleko do statecznego i rozsądnego ojczulka, który z uwagą śledzi postępy swoich dzieci i bacznie im się przygląda, pozwalając wybrać własną drogę. Coroczny „płodozmian” niestety nie przynosi mu upragnionego geniusza, o czym wzburzony obwieszcza jednemu z synów, Javierowi, któremu nie szczędzi słów pogardy. Mimo że utrzymuje, że całą rodzinę kocha jednakowo, Javiera uważa za genetyczną pomyłkę, beztalencie i istotę zupełnie bezwolną i niedecyzyjną (do tego stopnia, że wybiera mu również żonę). Konsekwencją takiego myślenia jest zaszczepienie w Javierze poczucia niższości i jednocześnie krępowanie jego twórczej woli. Istota konfliktu między ojcem a synem w tym przypadku opiera się na drastycznych różnicach charakterów i różnicach w sposobie postrzegania celów sztuki. Francisco uważa, że syn „maluje jak baba”, poprawia nawet jego prace, podczas gdy w jednym z monologów Javier mówi: „rysował trupy (…) jeszcze ciepłe. Mnie wydawało się to niskie, jakby powlókł się tam tylko po to, żeby paść oczy krwią, ekskrementami płynącymi z brudów, odorem świeżych zwłok. Ja natomiast wybierałem to, co wydawało się miłe dla oka”.

Francisco w powieści jawi się jako wyjątkowo jurny, spragniony cielesnych uciech, zakochany w sobie bezgranicznie stary satyr, który już dawno zarzucił prowadzenie ewidencji spłodzonych dzieci. Jest mistrzem politycznego oportunizmu, a każdy akt wykorzystuje do zorganizowania sobie rozkosznego popołudnia w towarzystwie pozującej służącej. W żadnego z krewnych nie wrodził się pragmatyczny wnuk, Mariano, który pała niechęcią do ojca, wielbi dziadka i skupia się głównie na finansowych profitach płynących z faktu przynależności do rodziny de Goya (zresztą, jak wykazują źródła, większość majątku rodzinnego stracił przez lewe interesy i nadmierną ufność w swoją inwestycyjną wszechstronność). Kompleks niższości i nieustannie podnoszona poprzeczka owocują z kolei wielką przegraną Javiera: traci żonę, syna, osobowość twórczą i szansę na powszechne uznanie. Handluje szkicami po ojcu, znosi cierpkie komentarze i słowa pogardy wobec jego rzekomych braków warsztatowych, dźwigając ciężar ojcowskiego geniuszu i bezlitosnych porównań. Pod koniec życia (według Dehnela) jego talent znajduje ujście w monumentalnych freskach, których autorstwo przypisywano dotąd genialnemu ojcu. Javier przypadkiem natrafia również na korespondencję ojca z Martinem Zapaterem – i to już w całości burzy wizerunek geniusza, bo na pierwszy plan wysuwa się po prostu żądny uznania seksualny frustrat.

Zwraca uwagę kształt artystyczny powieści: narracja pierwszoosobowa, podzielona na trzy głosy: Francisco, Javiera i Mariano (ojca, syna i wnuka). Zabieg pozornie nietrudny, efekt ciekawy, choć przyznam, że po Dehnelu spodziewałam się czegoś jeszcze bardziej sugestywnego i psychologicznie wnikliwego. Najsłabiej wypadają fragmenty, które trudno genologicznie sklasyfikować, a są wariacjami na temat poszczególnych płócien. Tu kadencyjny rozmach może przeszkadzać, pełna, nadmiernie barokowa forma obok reprodukcji obrazów z „ciemnego okresu” Goi przytłacza i męczy. Ale może właśnie tak się żyje z genetycznym stygmatem? Może te intermedia oddają również stan duchowy Javiera, pozostającego w cieniu oddziaływania potężnego Saturna, który pożera swoje dzieci? Czy właśnie na tym polega bycie pierścieniem planetarnym, odpryskiem materii, a później pogrobowym dodatkiem, który jednak podtrzymuje i warunkuje ciężar planetarny?

Dehnelowi udało się również wydobyć w powieści warstwę symboliczną: Saturn to nie tylko bóstwo płodności i jednoczesnego zniszczenia. To także bóg melancholii, twórczego osamotnienia. Regularne kondukty żałobne w rodzinie najprawdopodobniej były związane z chorobą zwaną saturnismo, czyli ołowicą – ołów był jednym z podstawowych składników farb, których używał Goya. Dlatego cała historia rodzinna zdaje się być zanurzona w odmętach śmierci i zamierania, a jednocześnie krwiożerczej, bezdusznej walki o władzę i dominację.

Nie zapominajmy o tym, że to, co o Goi dzisiaj wiemy, jest rezultatem badań naukowców po wielu latach od śmierci mistrza. Sam „Saturn” to z kolei literacka fikcja i wizja autora. Nie sposób przecież po latach dojść do tego, czy Francisco faktycznie był okrutnym, bezlitosnym ojcem oraz zionącym zwierzęcą chucią i potrzebą regularnego „łomotania” pokojówek starym satyrem. Tym, czego mi w książce zabrakło, jest nadanie spójności trzem monologom (zamysł artystyczny skądinąd genialny). Z tego, że Francisco był, jaki był, nic nie wynika, a jeśli już, to, jak dla mnie, wynika za mało. Trudno powiedzieć, czy to chuć była motorem jego twórczości, jak zdaje się głosić teza powieści. Niesmaczne opisy cielesnych podbojów mimo wszystko wydają się istnieć zbyt „obok” zagadnień sztuki. Wydaje mi się, że to nieco niepodobne do Dehnela, arbitra elegancji i erudyty, żeby malarskie natchnienia sprowadzać li i jedynie do zagadnień osnutych wokół prokreacji (bo czy na pewno miał na myśli élan vital, a jeśli tak, to jak to się ma do sztuki?). Jeżeli faktycznie życie Goi jest potwierdzeniem tezy, że „na początku była chuć”, chciałabym przeczytać coś, co faktycznie to potwierdza, a nie jest jedynie zapisem prostackiej uczty cielesnej. To pozwoliłoby mi się zbliżyć do Goi i zrozumieć istotę jego twórczego natchnienia.

„Saturn” Dehnela jest fikcją literacką, a era liberalnego myślowo postmodernizmu pozwala autorowi na snucie domysłów na temat prawdy i tworzenie własnej wersji wydarzeń. Zresztą, na tym właśnie polega potęga literatury: na możliwości życia wielokrotnego. Nie jestem historykiem sztuki, dlatego o autorstwie fresków nie mam prawa się wypowiadać. Niemniej w powieści Dehnela czegoś brakuje, jest jakaś strefa niedookreślona, której czytelnik samodzielnie wypełnić nie może. Zwraca jednak uwagę doskonały warsztat językowy autora „Lali”: stylizacja i indywidualizacja wypowiedzi bohaterów, olbrzymia wiedza historyczna i wysoki poziom artystycznej wypowiedzi. „Saturnem” Dehnel wpisał się w europejską tradycję pisania o wielkich twórcach naszej kultury: o Goi mówili m.in. Ortega y Gasset, bracia Goncourt, Ernest Hemingway, Gautier i Baudelaire.

Cieszmy się, że właśnie Dehnel odważnie próbuje dołączyć do grona wielkich.

Jacek Dehnel, „Saturn: czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya”, WAB, Warszawa 2011.

wtorek, 7 sierpnia 2012

Nieoczekiwana zmiana płci


Małżeństwo Wegenerów to nie tylko wyjątkowi artyści. Historia ich wspólnego życia i nieprawdopodobnej wręcz miłości odzywa się echem we współczesnej dyskusji o granicach płci.
Einar Wegener był skromnym, utalentowanym malarzem i wykładowcą na akademii w Kopenhadze. Tam poznał swoją żonę Gerdę Gottlieb, studentkę z Pasadeny i jednocześnie za jej zgodą i przyzwoleniem stał się kobietą. Skrót fabuły brzmi surrealistycznie, ale powieść jest opartą na faktach opowieścią o miłości, która przekracza wszelkie granice ustanowione przez naturę.
Lili Elbe (urodzona jako Einar Wegener) jest pierwszą w historii osobą, która przeszła operację zmiany płci w Dreźnie w 1930 r. Książka nakreśla historię małżeństwa, które funkcjonuje sprawnie pod względem emocjonalnym nawet wtedy, gdy zamienia się w trójkąt. Gerda wspiera męża w bólu po operacjach zmiany płci i wtedy, kiedy otrzymuje propozycje małżeńskie od mężczyzn.
Gerda Wegener do dziś jest uznawana za czołową przedstawicielkę sztuki art deco, jej ilustracje do książek i magazynów (m. in. "Vogue'a") łączyły nowoczesną modę z odważnymi scenami erotycznymi z kobietami w roli głównej. Lili (czyli mąż Einar w damskim przebraniu) była jej ulubioną modelką, a późniejsze autorskie kolekcje mody damskiej Gerdy czyniły z niej czołową paryską trendsetterkę lat 30.
Autorowi udaje się uniknąć zarówno nadmiernego psychologizowania, jak i wścibskiego zagłębiania się w świat ludzi sztuki, niedostępny zwykłym śmiertelnikom. Napisana subtelnym językiem, przepełnionym malarskimi aluzjami, bez zbędnych metafor, pełna malowniczych, ale nie ckliwych opisów duńskich uliczek i pustynnej samotni Pasadeny.
Niebawem możemy spodziewać się ekranizacji powieści z Nicole Kidman i Charlize Theron w rolach głównych. Niespotykane nagromadzenie szyku i piękna na centymetr kwadratowy klatki i płótna.

David Ebershoff, Dziewczyna z portretu, Znak, Kraków 2012.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Indie sauté




Książka „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk to więcej niż reportaż. To rodzaj humanistycznej próby tłumaczenia kodów kulturowych. Klucza do nich autorka szuka w codziennym życiu mieszkańców Indii.

Zadziwiająca jest kariera reportażu we współczesnej literaturze. Na łamach Miesięcznika „Znak” toczy się właśnie ciekawa dyskusja na temat potrzeby poszukiwania prawdy w literaturze. Dla niektórych krytyków tęsknota za realizmem przejawia się właśnie w takich książkach, jak „Laki w ogniu”. Skromnie wydana książka Pauliny Wilk cieszy się od kilku miesięcy niesłabnącą popularnością. Nie tylko ze względu na sezon wakacyjnych podróży.

Indie oczami Wilk to bynajmniej nie baśń z tysiąca i jednej nocy. To momentami szokująca opowieść o kraju, w którym na skrawku zajmującym dwa i pół procent powierzchni Ziemi musi się zmieścić siedemnaście procent ludzkości, a nic nie wskazuje na to, że będzie jej mniej. To bodaj jedyny kraj, w którym w zamian za wasektomię w ramach socjologicznych eksperymentów oferowano radia tranzystorowe. Kraj, który karmi swoich obywateli imperialnymi snami o wielkości, a nie potrafi zaspokoić ich podstawowych potrzeb: tylko co trzeci Hindus ma w domu toaletę, ale za to ponad połowa narodu rozmawia przez telefony komórkowe. Więcej tu ludzi niż zasobów naturalnych. „Krajem rządzą reguły niepisane, nawet niewypowiedziane, ale namacalne i trwałe.” Córka jest w domu przekleństwem, syn – jedynym ratunkiem. Mężowie mają prawo polać benzyną i podpalić swoje żony, a „ciało kobiety jest świątynią męskiego prestiżu”. Między wiarą w Boga i zabobony istnieje poważna różnica, ale nikt w Indiach nie potrafi określić, na czym polega. Dlatego współczesny hinduizm to skrzyżowanie świątyni z hipermarketem: bogowie zstąpili do korporacji.

Wilk subtelnie, ale skutecznie odziera Indie ze zwiewnych złudzeń o bollywoodzkim pięknie, które jest jedynie towarem eksportowym - większość społeczeństwa nie ma o nim pojęcia. Wraz z autorką zaglądamy do zakamarków brudnych ulic i biednych domów, o których nie mówi się w przewodnikach dla turystów. Jedziemy zatłoczonym, cuchnącym autobusem, który przewozi nadprogramowych podróżnych, ryzykując ich życiem na górskich serpentynach. Przez okna pociągów widzimy nie tylko oszałamiające zachody słońca, doświadczamy także letniej ulewy i nieznośnej spiekoty, która wysysa z mieszkańców chęć do życia. Z drugiej strony patrzymy również na uzależniającą różnorodność, złożoność niemożliwą do ogarnięcia i uporządkowania. Jedynym constans w życiu Hindusów jest zmiana: w każdej chwili są na nią gotowi, przekonani, że świat to funkcjonujący chaos, który każdego człowieka w pokrętny sposób kieruje do źródła jego przeznaczenia. Symfonia barw, dźwięków i smaków, gwarne targowiska, świetnie wykadrowane obrazy, których autorka nie oprawia w ramki konwencji, układają się w cierpką opowieść o kraju pełnym sprzeczności i niedorzeczności. Zarządzanie ludzkim ubóstwem władza doprowadziła tu do perfekcji. Mimo tego Hindusi potrafią żyć tylko w liczbie mnogiej, bo pojedynczo giną. Z żadnych ust nie pada jednak głośna skarga – nad wszystkim unosi się indyjski duch spokoju i harmonii niemożliwej do przyjęcia i przejęcia dla nas, Europejczyków.

Mimo naturalistycznych obrazów skrajnej biedy albo jawnej niesprawiedliwości nie brakuje tu również ciepłych, rodzinnych opowieści, legend o boskich podbojach i miłosnych przygodach, ogłoszeń matrymonialnych ("Bramiński chłopiec urodzony o 17.55, 5/12/82, jasny, przystojny, MBA, Bangalur, zarobki ponad 100 tys., jedyny syn, własna nieruchomość. Szuka jasnej, pięknej dziewczyny, rodzinnej, min. 5'3'' wzrostu, do 26 lat. Bez posagu. Proszę przesłać horoskop i zdjęcie.") i historii o braku zasad ulicznego ruchu i handlu. Bez dodatkowych chwytów, ulepszeń i błyszczących ozdób w swojej opowieści autorka uzyskuje efekt fascynującej mozaiki, której każdy centymetr kwadratowy otwiera nową przestrzeń do zgłębienia.

Wyjątkowym walorem książki jest jej język: hipnotyzujący, piękny, chwilami poetycki, a jednocześnie boleśnie prawdziwy i celny. Doskonale oddaje nieprzekładalność azjatyckich kodów na europejską percepcję, nie rezygnując z rzetelnej relacji naocznego świadka, który nie mówi o sobie, ale o tym, co widzi.

Piękna, spójna, fascynująca opowieść o codziennym upokorzeniu i nieustającej walce o nowe powitanie słońca. A przy tym wielka pochwała ziemskiego życia i wiary w to, że świat, na którym żyjemy, jest najlepszym z możliwych.

Paulina Wilk, Lalki w ogniu. Opowieści z Indii, Carta Blanca, Warszawa 2011.

Skamieniały słowik



Trudno w polskiej literaturze współczesnej o autorkę bardziej samoświadomą niż Magdalena Tulli. A taka wymaga również odpowiednio przygotowanych czytelników. Czy Nagroda Literacka w Gdyni jest dowodem na to, że do takiej prozy wreszcie dojrzeliśmy?

Magdalena Tulli jest mistrzynią zmiany perspektyw narracyjnych i budowy świata, którego kształty zmieniają się na naszych oczach. Bohaterka „Włoskich szpilek” żyje w powojennej Polsce. Raz jest małą dziewczynką, która brudzi stalówką pióra usta na niebiesko i nie może zapamiętać, z której strony litery „a” stawia się ogonek. Za chwilę jest dorosłą kobietą, która wspomina życie w kilku światach: dzieciństwo w okrutnej peerelowskiej Polsce, wakacje u ojca w Mediolanie, powolne zanikanie matki chorej na Alzheimera, nagonkę 68 roku. Naznaczona stygmatem inności nie potrafi zrozumieć przyczyny swojego wykluczenia. Kobieta, której jedynym constans w życiu były poniżenie i odtrącenie, wprawia czytelnika w zakłopotanie i jednocześnie igra z jego fabularną odpornością. Tym bardziej, że cykl opowiadań niemal do końca nie tłumaczy nam przyczyny tego wykluczenia. „Włoskie szpilki” to przejmująca, bo chłodna opowieść o wyobcowaniu, braku tolerancji i nieznośnym stygmacie epoki politycznej.

Książką Tulli (usilne wpychanie jej w ramy gatunkowe tylko ją kaleczy) rządzi zasada konstrukcyjna dystansu: „Kto patrzy z dystansu, ma w głowie miarę i wagę spraw, powiedzmy, boską. Nie drży i oczy nie zachodzą mu łzami” - to cytat z pierwszego opowiadania. To dzięki niej pisarka osiąga taki poziom elegancji prozy. Włochy, które w umyśle bohaterki i naszym, czytelnika, funkcjonują jako kraj wolności i soczystej zieleni (ale przecież i faszyzmu), zderzone są z szarą, ponurą i okrutną rzeczywistością PRL-u. Nie ma w tych opowieściach histerii czy tupiącego buntu. Siła oddziaływania tkwi właśnie we wspomnianym chłodzie, wręcz emocjonalnym mrozie, którym nieświadomie obdarzyła bohaterkę matka. (O kształcie i znaczeniu tego „spadku” dowiadujemy się dopiero pod koniec lektury). Można to tłumaczyć logiką traumy po dymiących kominach, poddawanej stopniowej racjonalizacji. Ilość miejsc niemożliwych do wypełnienia w czytelniczym odbiorze wskazuje jednak na to, że proces racjonalizacji wcale się nie zakończył – stąd paląca i kłująca prawdziwość tej prozy. Świat przedstawiony dzieli się na dwa kraje, dwa czasy: przedwojenny i powojenny, czas ocalony i dźwigany, przestrzeń domu i szkoły, przy czym żadna z nich nie jest bezpieczna, bo fundamenty pękły albo wcale ich nie było. Doskonale wyprofilowana narracja, skonstruowana bez najmniejszych uchybień językowych i zgrzytów. Przejmuje tym bardziej, jeżeli uświadomimy sobie jej autobiograficzny charakter i dotrze do nas, ile kosztowało autorkę porządkowanie i szlifowanie wspomnień.

W jednym z wczesnych wywiadów Tulli mówi, że upodobała sobie „poetykę bezczelnej bredni”, bo jest kwintesencją literatury i emanacją wolności ludzkiej myśli. Z drugiej strony metaforę traktuje śmiertelnie poważnie (nic dziwnego – dźwiga potężny ładunek znaczenia), ale nigdy kosztem rzeczywistości. Opowiadania „Włoskich szpilek” uderzają realizmem odtworzonych miejsc, emocji i czasów, ale zaskakują też trudną do przyjęcia, cierpką materią zdarzeń. Nie chce nam się wierzyć, że rzeczywistość, szkoła i dorośli tak bardzo mogą się sprzysięgnąć przeciwko małej dziewczynce, nie rozumiemy, dlaczego matka ciągle odpycha od siebie dziecko, które i tak z trudnych do wytłumaczenia powodów zbiera w najbliższym otoczeniu emocjonalne cięgi. Mimo że motywację działań w tej prozie trudno zrozumieć i przeniknąć, skłania nas do przyjemnie gorzkich refleksji o specyfice pojmowania tożsamości przez nasz naród.

Proza Magdaleny Tulli przypomina tytułowe włoskie szpilki: to kwintesencja elegancji i dobrego smaku, niepowtarzalnego i niemożliwego do podrobienia stylu. Z drugiej strony szpilki jako narzędzie pracy każdego dobrego krawca boleśnie, punktowo i celnie przypominają o tym, że w 68 roku niełatwo było w Polsce skroić świat na miarę nowej rzeczywistości. A później nie sposób dosztukować wyszarpniętego materiału. Najlepszy krawiec tego nie potrafi: każdy ruch odsłania wtedy dziury. W całej książce nie pada ani razu słowo „Żyd”, ale podskórnie czujemy jego pulsujące brzmienie i ciężar. Justyna Sobolewska pisała w kontekście tej książki o polskiej traumie, ale, podobnie jak niniejsza recenzja, to określenie nie wyczerpuje mnogości znaczeń tej prozy. Bo trauma nie jest przecież jedynie polskim przywilejem.

Proza Magdaleny Tulli od momentu debiutu rozsadza wszystkie ramy gatunkowe, które próbują jej narzucić recenzenci. Nagroda Literacka w Gdyni to wspaniała wiadomość. Kolejna nominacja do Nike jest tylko oczywistym sygnałem, że Magdalena Tulli wykonuje więcej niż „wybitną pracę na rzecz idealistycznych tendencji”.

Magdalena Tulli, Włoskie szpilki, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2011.

środa, 20 czerwca 2012

Austriackie stracone złudzenia





Stefana Zweiga tyle samo osób kocha, ile go nie zna. Mimo że to jeden z najpoczytniejszych pisarzy austriackich, pierwsze tłumaczenie jego powieści na język angielski pojawiło się dopiero w 2008 r. Wielka szkoda, że tak późno. Na szczęście mamy szansę nadrobić zaległości.

Christine Hoflehner to młoda, skromna asystentka pocztowa w maleńkim miasteczku. Wiedzie monotonne życie urzędniczki, którego rytm wyznaczają uderzenia stempli, zaklejanie kopert i nadawanie telegramów. Po godzinach dziewczyna zajmuje się schorowaną matką i zmaga z kryzysem w Austrii po wielkiej wojnie. Pewnego dnia jej życie zmienia jeden telegram od nieznanej dotąd bogatej ciotki z zaproszeniem do szwajcarskiego kurortu. W pełnej przepychu Szwajcarii Christine początkowo dotkliwie doświadcza swojego ubóstwa. Z brzydkiego kaczątka z austriackiej prowincji na chwilę zmienia się w olśniewającego kopciuszka, przywdziewa nowe stroje i zmienia nazwisko. Tutaj świat elit jest w zasięgu ręki, a prośby spełniają się, zanim zostaną wypowiedziane na głos. Po raz pierwszy od 28 lat Christine żyje beztrosko pełnią życia, odkrywa samą siebie na tyle odważnie, że zapomina o wszystkich poza sobą. Żyje w pożyczonym luksusie, jakby był jej własnym. Kiedy do snobistycznego wujostwa dociera, że otoczenie opieką skromnej dziewczyny może położyć się cieniem na ich reputacji, odsyłają ją do domu. Wtedy rozpoczyna się prawdziwy dramat niemożności ponownego przystosowania się do życia pełnego wyrzeczeń, upokorzeń i śmiesznych marzeń o namiastce dostatku i spełnienia.Szukając w Austrii bratniej duszy, towarzysza niedoli i powiernika, Christine poznaje bezrobotnego architekta Ferdinanda, który również skarży się na kryzys ekonomiczny, wyzysk i poczucie bezsensu wszelkich działań. Pewnego dnia postanawia namówić dziewczynę do popełnienia przestępstwa.

Napisana z epickim rozmachem, z drobiazgowo nakreślonym tłem społecznym, a jednocześnie wyjątkową wrażliwością na psychologiczny detal powieść „Dziewczyna z poczty” przywodzi na myśl największe dzieła europejskiego realizmu i psychologizmu. Zweig wyjątkowo czujnie przygląda się kobiecej psychice, dokładnie mierzy temperaturę uczuć, osłuchuje i bada, ale nie wypisuje jednej recepty. Daleki jest również od pozytywistycznego moralizowania, bliski za to zwykłym ludzkim słabościom i wyczulony na ludzką krzywdę. Doskonały warsztat dziennikarski pozwala mu w ramowej kompozycji powieści zawrzeć skargę na krwiożerczy kapitalizm i jednocześnie w wielkim stylu pożegnać świat dawnych wartości i tęsknot za harmonią. Oddaje głos perfekcyjnie psychologicznie skonstruowanym bohaterom, którzy rozpaczliwie próbują odnaleźć się w świecie na grani moralnego i ekonomicznego upadku, pełnego podziałów i niesprawiedliwości, w cieniu kolejnej wojny.

Stefan Zweig był uczniem i przyjacielem Freuda, ale unikał wszelkich postaw skrajnych. Zwolennik pacyfizmu i społeczności bez podziałów, przez krytyków nazywany był wcieleniem humanizmu. Kontynuował estetyczne tradycje wielkich prozaików, m.in. Hofmannstahla i Maupassanta. Mimo że pochodził z bogatej rodziny żydowskiej, pozostał do końca obywatelem świata: opuścił Austrię, mieszkał w Niemczech, a później wyemigrował do Londynu. Mając świadomość, jakie spustoszenie w świadomości Europejczyków uczyni ekspansja nazizmu, wraz z żoną popełnił samobójstwo w 1942 r. „Dziewczyna z poczty” to ostatnia powieść Stefana Zweiga, odnaleziona i scalona przez niemieckich wydawców. Świetne tłumaczenie Karoliny Niedenthal doskonale oddaje atmosferę dawnej Europy i jednocześnie zapowiada spektakularny upadek starego porządku. W materii języka znajdzie się miejsce zarówno na drobiazgowy i czuły opis przedmiotów, jak i pełen humanistycznego uniesienia widok na Alpy. Jednym ze znanych wielbicieli twórczości Zweiga jest Colin Firth, który o swoim doświadczeniu z lekturą mówił: „miałem wrażenie, że trzymam w rękach arcydzieło dotąd nieodkryte”. Odmówienie sobie przyjemności osobistego poznania twórczości Zweiga byłoby duchowo nieekonomiczne.

Pukając do drzwi Szymborskiej




Jeśli ktoś spodziewa się znaleźć w tej książce pikantne smaczki z życia naszej Noblistki, lepiej niech po nią nie sięga. Jeśli zaś ktoś szuka biografii obywatelki świata, z której wszyscy powinniśmy być dumni – ta lektura jest właśnie dla niego.

Samo nazwisko Szymborskiej u spragnionych newsów dziennikarzy budzi grozę: unikała wywiadów jak ognia, panicznie bała się telefonu, a po „katastrofie Sztokholmskiej” jeszcze bardziej ścichła i wyizolowała się. Nigdy nie dzieliła się intymnymi szczegółami ze swojego życia, a kiedy prezydent chciał przedstawić ją cesarzowi Chin jako nasze „dobro narodowe”, odpowiedziała: „mnie się nie zwiedza”. Niespotykanie skromna, małomówna i pracowita, całkowicie intelektualnie samowystarczalna i odrębna, stroniła od fleszy, masowych spotkań i niepotrzebnych zwierzeń. Odbiór Nobla fizycznie odchorowała, a „publiczne” konsekwencje przyznania jej nagrody przez trzy lata nie pozwoliły jej napisać żadnego wiersza. Jej twórczość wytrąca z rąk pióra (i klawiatury) krytykom i badaczom, tym bardziej imponujące są rezultaty mrówczej pracy, którą wykonały Anna Bikont i Joanna Szczęsna, zbierając materiały do pierwszej na rynku tak skrupulatnej biografii.

Dzięki publikacji Znaku poznajemy historię rodziny Szymborskich, wiele dowiadujemy się o latach szkolnych i młodzieńczych Wisławy, pierwszych literackich fascynacjach, artystycznych próbach i czytelniczych pasjach. Śledzimy jej losy w mrocznych czasach stalinowskich, na które akurat przypadł jej debiut. Poznajemy mglistą do tej pory historię jej małżeństwa z Adamem Włodkiem, piękną i nieznaną dotąd relację z Kornelem Filipowiczem, a także historię wymiany poglądów i myśli z Czesławem Miłoszem. Szymborska opalizuje w wypowiedziach bliskich znajomych: m. in. Ewy Lipskiej, Jerzego Illga, Macieja Słomczyńskiego, Asara Eppela (tłumacza jej poezji na rosyjski) i Michała Rusinka. Bikont i Szczęsna przeczesały archiwa bibliotek, odbyły setki rozmów, udało im się również kilkakrotnie spotkać z Szymborską i samodzielnie „wyciągnąć” z niej kilka faktów, bogato ilustrowanych niepublikowanymi dotąd zdjęciami z albumu rodzinnego. Biografia zawiera też liczne wypowiedzi na temat istoty i roli poezji, które dziennikarki skrupulatnie zbierały przez lata i porządkowały. Bez wątpienia ta część biografii to prawdziwy rarytas: łatwiej było dowiedzieć się czegoś o przebiegu ulubionej loteryjki w domu Szymborskiej niż kupić od niej słowo o roli artysty. Dla miłośników jej ciętego dowcipu i humoru również znajdzie się wiele niespodzianek: zabawne anegdoty z życia literackiego Krakowa szczodrze rozsypane są po książce.

Poetka „szczęśliwej myśli” i genialnych w swojej prostocie metafor podkreślała, że potrzebuje „dużo smutku i samotności”. Traktowanie Szymborskiej w kategoriach zabawnej starszej pani, znanej z zamiłowania do kiczu i zabawnych wyklejanek jest wyjątkowo mylące. Sama mówiła: „mam do ludzi inną twarz, dlatego pokazuje się mnie od strony anegdotycznej, jako osobę wesołą, która nic tylko wymyśla gry i zabawy. To, że inni tak mnie widzą, to moja wina. Pracowałam długo na ten wizerunek.” Kolekcjonowała różne dziwne i zabawne przedmioty, jak damska noga z marcepanu, długopis w kształcie kości dłoni i włochate prosię-pozytywka z korbką w kształcie ogonka, ale podczas lektury odnosimy wrażenie, że pełniły one rolę antidotum na trudne nieraz do zniesienia, „pierwsze wydanie” świata. Kochała horrory i kryminały Christie, nie gardziła brazylijskimi telenowelami, swoich gości częstowała austriacką zupką w proszku, a z Michaelem Jacksonem łączyła ją miłość do skrzydełek z KFC.

Największym atutem tej biografii jest jej „przezroczystość”: nie mówi o Noblistce niczego wprost. Jeśli chcemy w swojej wyobraźni stworzyć obraz prawdziwego człowieka, „Pamiątkowych rupieci” nie możemy czytać w oderwaniu od wierszy i krótkich utworów prozatorskich Szymborskiej. Bikont i Szczęsna wypełniły tym samym wolę samej poetki: kiedy któryś z dziennikarzy pytał o szczegóły z jej życia prywatnego, odsyłała go do swojej twórczości. Kolejnym atutem jest „niecałkowitość”: podczas lektury czujemy, że Szymborska nigdy nie odsłaniała się całkowicie, tym chętniej więc sięgniemy po jej wiersze i rozproszone zapiski. Po każdym rozdziale będziemy odczuwali niedosyt, ale nie faktograficzny, a ideowy. Tę część biografii czytelnik uzupełnia już sam. Sam również musi znaleźć klucz do „drzwi” świata poetki.

Woody Allen mówił, że jest zaszczycony tym, że Szymborska w ogóle wie o jego istnieniu. Kiedy poetka podarowała mu jedną ze swoich słynnych wyklejanek, powiedział, że ma ona dla niego większe znaczenie niż Oscar. Czy trzeba jeszcze kogokolwiek namawiać do lektury?

Anna Bikont, Joanna Szczęsna, „Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej”, Kraków 2012.

niedziela, 27 maja 2012

Samotność outsidera




Na tę książkę czekaliśmy długo. "Tajny dziennik" jednego z najtrudniejszych i najbardziej nieoczywistych artystów to nie tylko wydarzenie literackie – to również symbol rozpoczęcia ważnej dla polskiej świadomości epoki wychodzenia do światła.

Nie było dla niego przedmiotu niewartego uwznioślenia w poezji. I w wierszach, i w prozie konsekwentnie rzeźbił w słowie, a przy tym zmagał się z chorobą, poniżającą biedą i piętnem homoseksualizmu, które w komunistycznej Polsce oznaczało piekło wykluczenia. O ile w wierszach borykał się z ograniczeniami języka, nazywając siebie "słów nietrafem", o tyle z dziennika wyłania się postać mistrza warsztatu, a przy tym człowieka tak niebywale wrażliwego, trudnego i jednocześnie spragnionego ludzi, że już samo jego istnienie zdaje się być wręz niemożliwe. To ważny dokument epoki i świadectwo człowieka heroicznego, a jednocześnie prawdziwego w zmaganiach z uzależniającą rzeczywistością przedmiotów.

Stopień obnażenia poety jest w dzienniku tak wysoki, że jego lektura jest czynnością intymną, momentami wręcz obrazoburczą. Zmagania z zaśnieżoną i skostniałą Warszawą lat 70. i 80. przybierają w dzienniku formę bolesnego, choć rzetelnego opisu rzeczywistości, w której było miejsce na każdy absurd, ale "inny" nie miał prawa bytu.
Był sobie jedynym, "taki traf mu się". Podłogo, błogosław Mironowi. Czytelniku z mózgiem elektronowym, pochyl się nad sacrum codzienności.

Miron Białoszewski, "Tajny dziennik", Znak, Kraków 2012.

sobota, 26 maja 2012

Instrukcja obsługi Wieży Babel




Porzuć nadzieję na fabułę, ktokolwiek sięgasz po Joyce'a. Najważniejsze jest to, co się wokół niej dzieje. Historia żonatego oberżysty jest tylko zalążkiem, w którym zaczyna się bodaj największy w historii eksperyment językowo-świadomościowy.

Na Joyce'a nie ma przepisu, metodologii, każda próba interpretacji ostatecznie okaże się zarówno błędna i właściwa. Krzysztof Bartnicki tłumaczył "Finneganów tren" przez dziesięć lat. To jedno z najważniejszych osiągnięć w historii polskiej translatoryki, bo jednocześnie tworzy nowy język i odtwarza tkankę literacką ze strzępów morfemów niemal wszystkich języków świata: od starohebrajskiego po "slang Rumunów wędrujących przez Karkonosze" (określenie tłumacza). Styl Joyce'a to modernistyczny konglomerat języka potocznego, strumienia świadomości, teatralnych didaskaliów, karkołomnych figur retorycznych, barowego slangu i wyjątków z encyklopedii powszechnej świata prostych ludzi.
Można go czytać a rebours, pod kątem, w kontekście i poza nim. Lektury na skos również nikt nie zabroni.

O ile "Ullissess" jest specyficzną projekcją świadomości bohatera, o tyle "Finneganów tren" to pozornie chaotyczny, szaleńczy zabieg rodem z sali patomorfologa, w której pod nóż trafiają zbiorowa podświadomość, mity, religie, tiki językowe, opowieści ze sklepu i fragmenty traktatów filozoficznych. Niektórzy uważają, że nie da się jej czytać, dla innych lektura Joyce'a to synonim bycia intelektualistą. Powstają interaktywne grupy, które czytają Joyce'a na głos i inne, które uznają książkę za wytwór chorej, atawistycznej i zniszczonej alkoholem jaźni.
Sposobów na czytanie Joyce'a po polsku jest tyle, ilu czytelników. Zawiodą studia, czytanie z marszu pozostawi niedosyt, miłośnicy freudyzmu wyrwą ostatnie włosy z głowy. Nie sposób omówić sobie tego doświadczenia.

Czapki z głów– nadszedł Joyce.

James Joyce, "Finneganów tren", tłum. K. Bartnicki, Ha!art, Kraków 2012.

Świata errata



Dzisiaj wydaje się oczywiste, że 11 września jest datą graniczną, która wyznacza koniec pewnego humanistycznego etapu. Świat po traumie zmusił artystów do poszukiwania nowego języka – zresztą, nie pierwszy i (prawdopodobnie) nie ostatni raz. W przypadku masowych tragedii i zamachów łatwo wpaść w pułapkę tkliwości i kiczu. Kto by pomyślał, że właśnie Amerykanin znajdzie przekonujący sposób na opisanie świata, który się rozpadł?

Jonathan Safran Foer urodził się w 1977 r., a ma już na koncie kilkanaście istotnych nagród, jak Guardian First Book Award. Pochodzi z rodziny polskich Żydów z Podlasia, a w dobrze przyjętej u nas powieści „Wszystko jest iluminacją” udowadnia, że nawet słowiański system językowy to dla niego pretekst to udanych literackich eksperymentów. „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” (powieść wznowiona przez W.A.B. w związku z powstałą ekranizacją z Tomem Hanksem i Sandrą Bullock) jest kolejnym głośnym sukcesem młodego pisarza. Na pewno nie ostatnim.

Oskar Schell jest wynalazcą, astrofizykiem, aktorem szekspirowskim i wykonawcą biżuterii. Pacyfista, frankofil, archeolog amator i kolekcjoner zmarłych motyli ma dziewięć lat i wyjątkową misję. Od zamachu 11 września, w którym zginął jego ojciec, nie używa komunikacji miejskiej, dlatego pieszo przemierza ulice Nowego Jorku, przygrywając sobie dla odwagi na tamburynie. W gabinecie ojca znalazł tajemniczy klucz z napisem „Black”, dlatego uznaje, że odnajdzie wszystkie osoby w Nowym Jorku o tym nazwisku, żeby rozwikłać zagadkę, którą, jak wierzy, pozostawił dla niego wraz z kluczem ojciec. Towarzyszymy Oskarowi w jego wędrówce, poznajemy zapiski babci uratowanej z bombardowania Drezna i kolekcjonujemy ludzkie historie utraty z całego świata (jak sugestywnie językowo podana historia matki, której córka zginęła w wyniku ataku na Hiroszimę). Oskar zaskakuje odwagą stawianych pytań i świeżością spojrzenia. Logika dziewięciolatka momentami bawi, ale ostatecznie przeraża: dorosły czytelnik uświadamia sobie, że nie stać go już na proste i tym samym genialne rozwiązania. Do chłopca powoli docierają absurdy i frustrująca ludzka samotność wobec tragedii utraty kogoś, kogo się kocha. Ciągle jeszcze pielęgnuje w pamięci rozmowy z ojcem, ale prześladują go zapisane na sekretarce jego ostatnie telefony do domu i wizje rodziny przysypanej solą z odparowanych łez. Oskar odkrywa po kawałku bolesną prawdę o gatunku homo sapiens:

- Ludzie są jedynymi zwierzętami, które się rumienią, śmieją, mają religię, toczą wojny i całują się ustami. (…) A więc w pewnym sensie im więcej całujesz kogoś ustami, tym bardziej jesteś człowiekiem.
- A im chętniej toczy wojny?


Narracja z perspektywy dziecka porusza, przeraża i hipnotyzuje. Oscar próbuje uwierzyć na powrót w sens, zaklina czas i nową rzeczywistość z wielkim ubytkiem po dwóch wieżach i platońskich ideach. Nieustannie obmyśla jakieś innowacje: samochód, który ulega biodegradacji, znaczki pocztowe o smaku crĕme brűlée, ale także budynki bez wind, w których poruszają się piętra, żeby ułatwić ewakuację albo długie ambulanse, które łączą wszystkie budynki w mieście ze szpitalem. Fascynuje go zamarzający oddech na Syberii, migotanie ciał astralnych i misterny splot bransoletki, choć zaczyna do niego docierać, że nic nie jest jednocześnie piękne i prawdziwe. Ze szczytu Empire State Building widać krajobraz w promieniu 125 km, ale ten budynek ściąga też rocznie 5 tys. piorunów.

Kiedy umiera dawny świat, język również powinien umrzeć, dlatego zderzenie islamskiego fundamentalizmu z kapitalistyczną pychą znajduje swoje odzwierciedlenie w upadku, a w zasadzie wysadzeniu w powietrze tradycyjnej narracji. Szkatułkowość powieści, eksperymenty w warstwie graficznej tekstu i próba rekonstrukcji świata na kliku płaszczyznach imponują odwagą i świeżością ujęcia. Świetne fotografie i metafora Miejsca Nic doskonale oddają bezradność słów wobec ogromu zniszczeń, których sami jesteśmy przyczyną.

Powieść Foera opalizuje i tętni inteligentnymi i bezczelnymi pytaniami dziewięciolatka, których żaden dorosły nie chce nawet do siebie dopuścić. Okazuje się, że oto my, zdobywcy księżyca, stoimy w miejscu, a świat pędzi prosto na nas. Obecnie żyje nas na świecie więcej niż zmarło w całej historii ludzkości. Gdybyśmy wszyscy chcieli jednocześnie zagrać Hamleta, zabrakłoby czaszek.
Hipnotyzująca, ambitna i demaskująca ludzką niemoc powieść o potężnej sile rażenia. Foer to pirotechnik literatury.

Jonathan Safran Foer, „Strasznie głośno, niesamowicie blisko”, tłum. Zdzisław Batko, W.A.B., Warszawa 2012.

Paradoksy Księdza Jana


Polska biografistyka przeżywa swój renesans. Po doskonałym „Korczaku” i „Nałkowskiej” mamy wreszcie rzetelną biografię jednej z najciekawszych i najbardziej nieoczywistych postaci na mapie polskiej kultury. Nie oznacza to jednak, że Magdalenie Grzebałkowskiej udało się odpowiedzieć na wszystkie pytania. Ale, paradoksalnie, właśnie w tym tkwi największa siła biografii Jana Twardowskiego.

Słowa „Śpieszmy się kochać ludzi” stały się jego przekleństwem. Panny na wydaniu z jego parafii odczytały to jako zachętę do szybkiego zamążpójścia, bo wybranek sobie odejdzie. Zawsze mówił o sobie „ksiądz piszący wiersze”. Nigdy poeta-ksiądz. Nie oznacza to jednak, że nie dotyczyły go nigdy rozterki typowe dla wszystkich twórców. Chciał być księdzem, a musiał pogodzić się z tym, że jest poetą. Albo odwrotnie. Jakkolwiek by było – to był właśnie jego krzyż. Albo nie wierzył, albo nie chciał wierzyć w potęgę przekazu swoich wierszy. Był szalenie skromny, ale jednocześnie zależało mu na opiniach krytyków na temat jego wierszy. Wiadomo, polonista. Cytował z pamięci szczególnie recenzje nieprzychylne. Nie chował nigdy do nikogo urazy, ale był pamiętliwy. Lubił mniejsze i większe złośliwości, na szczęście zupełnie nieszkodliwe. Bał się dzieci, ale potrafił z nimi rozmawiać jak nikt inny. Nieobce mu były również tarcia wewnątrz środowiska twórczego, animozje nawet pomiędzy poetami – duchownymi (ksiądz Paweł Heintsch do śmierci nie mógł zrozumieć, czemu Twardowski, a nie on). Zbierał suszone kwiaty, robił zielniki, ale prowadził też wielki sztambuch, w którym wpisywali się jak do pamiętnika pisarze, aktorzy, ludzie teatru i sceny. Pomiędzy zasuszoną gałązką a obrazkiem prymicyjnym znalazła się nawet fotografia Marleny Dietrich.

Z portretu nakreślonego przez Grzebałkowską wyłania się przede wszystkim człowiek – pełen sprzeczności, ale i ułomności jakże rozbrajających. Lubił kartofle ze zsiadłym mlekiem, pluszowe biedronki, tandetne anioły, otaczał się przedmiotami, które wprawiał ciągle w ruch: rozdawał je i przyjmował kolejne, żeby nimi obdarować innych. Wielką tajemnicą są kontakty księdza Jana z SB – z jednej strony historycy z IPN-u są pewni, że Twardowski nie miał pojęcia o założeniu mu teczki, z drugiej – nie umiał odmówić, kiedy przychodzili do niego na „rozmowy” przedstawiciele bezpieki (co wynikało raczej z potrzeby ochrony sióstr wizytek i starodawnego savoir vivre'u, który nie pozwalał gościa ot, tak, wyrzucić za drzwi).

Grzebałkowska w swojej pracy przestrzega podstawowego przykazania reportera: prezentuje fakty, ale nie ocenia. Odsłania obraz, nie interpretując. Subtelnie przedstawia skomplikowane relacje z kobietami, których w życiu Jana było wiele i nigdy nie ukrywał, że lubi się nimi otaczać. Nawet w szpitalu miał ze sobą ulubiony rudawy tupecik, który przyklejał na specjalny klej charakteryzatorski do znienawidzonej łysiny, choć ze szkaradną czarną torbą z fioletowymi uszami się nie rozstawał. Na tyle, na ile to możliwe, odtworzone są szkolna przeszłość Janka, wojenne blizny i nie-oczywiście serdeczne relacje w rodzinie.

Imponującą pracę wykonała Grzebałkowska. Tym bardziej, że więcej było okruszków niż informacji, a jak już informator się znalazł, to albo mówił mało, albo wyrzucał ją za drzwi (rewelacyjny pomysł z zamieszczeniem fragmentów bynajmniej nie życzliwych telefonicznych rozmów ze znajomymi księdza). A to wszystko pozbawione beatyfikacji na siłę i infantylizmu interpretacji. Dla zachęty niech wybrzmią słowa samego księdza Jana podczas jednej ze spowiedzi: „Wiesz, ja mimo wszystko wierzę w Boga”. Symptomatyczne. I paradoskalne.

Magdalena Grzebałkowska, „Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego”, Kraków 2011.