Nic tak skutecznie nie podnosi ciśnienia w deszczowy poniedziałkowy poranek jak antysemityzm.
Szatnia w centrum rehabilitacji, walczę z butem na klęczkach, obok mnie
staruszek postury Bartoszewskiego mocno po osiemdziesiątce zapina
kurtkę i pomstuje, że rząd nas okrada, że żyć się w tym kraju nie da, że
przemysł na stracenie poszedł. Upadł mu parasol, sięgam, podaję.
Staruszek spojrzał tylko na mnie i pomstuje dalej do sąsiada:
- Mówię panu, to wszystko w tym kraju Żydy zawszone rozkradły, a w
rządzie się trzymają, bo mają jeszcze żony Żydówki. Wiedział Hitler, co
robił, że ich gazował.
Wyprostowałam się przed nosem staruszka:
- A gdybym ja była Żydówką, to co Pan na to?
Zaległa grobowa cisza. Ściągnęłam na siebie dwadzieścia czujnych spojrzeń w szatni.
Staruszek sapnął, pochylił się i syknął:
- To sam bym cię wydał do gazu, plugawa hołoto.
Mówił Karol Szymanowski: "Rzecz w tym, że Polacy nie znoszą żywych ludzi, a ubóstwiają trupy,
z którymi mogą robić, co im się podoba, dlatego też dążą zawsze
do tego, żeby tych żywych ukatrupić."
Komu let's, temu go!
Blog gromadzi ulotne spostrzeżenia, które nachodzą nas przy porannej kawie. Czytamy, oglądamy, przysłuchujemy się, mierzymy, próbujemy porządkować. Qltywator ma być narzędziem, które przeczesuje dziki gąszcz zjawisk w kulturze i w przestrzeni miasta.
Opinie tylko subiektywne.
Dwie pary rąk śmiertelnych z zamiarem upamiętnienia.
Bierzcie na wynos.
Opinie tylko subiektywne.
Dwie pary rąk śmiertelnych z zamiarem upamiętnienia.
Bierzcie na wynos.
poniedziałek, 10 lutego 2014
wtorek, 21 stycznia 2014
Zdziwko
W ostatnich tygodniach obserwujemy, jak
marketing kultury może pomóc sprawnie przemycić ważne i palące
kwestie społeczne pod przykrywką rozrywki dla mas. "Nimfomanka"
i "Pod Mocnym Aniołem" to chlubne przykłady marketingu z
właśnie taką "niespodzianką".
Pierwsza część filmu "Nimfomanka"
Duńczyka Larsa von Triera i długo oczekiwany film shakera polskich
sumień Wojciecha Smarzowskiego to tytuły, na które Polacy ruszyli
do kin stosunkowo tłumnie i ochoczo. Stało się tak głównie za
sprawą skutecznej i sprytnej promocji, ale sukces tych obrazów tym
razem mierzy się miarą wartości dodanej, a nie liczby sprzedanych
biletów. Tytuł Duńczyka opowiada o uzależnieniu od seksu, polska
produkcja, a jakże, o uzależnieniu od alkoholu. Dwóch zupełnie
różnych reżyserów, odmienne osobowości twórcze, dwa różnie
skonstruowane obrazy, a efekt zaskoczenia w sali kinowej - podobny.
Zdziwienie i niedowierzanie – czy oglądam film, którego trailer
tak rozpalił moją ciekawość?
Wojciech Smarzowski swoimi obrazami
przyzwyczaił odbiorców do tego, że z kina wychodzą mocno etycznie
poturbowani, z potrzebą natychmiastowej zmiany obywatelstwa albo
chociażby niezwłocznego wejścia pod prysznic. Na obraz "Pod
Mocnym Aniołem" czekała cała Polska, a każdy region pewnie z
nieco innego powodu. Główne hasła promocyjne, czyli "film,
który zachwieje Polską" i kuszące "urwie wam się film",
brzmią swojsko i zapowiadają dobrą zabawę. Trailer prezentuje
perypetie alkoholików, zmontowane dla zmyły w rytmie beztroskiej
zorby. Bo i kto z pijaka się nie śmiał? Kto choć raz z
rozrzewnieniem nie wspominał swoich alkokaliptycznych poczynań?
Wniosek taki, że się z pijaków w kinie pośmiejemy, porównamy,
czy myśmy ze szwagrem przypadkiem nie pobili ich na głowę.
Rezultat w ciemnej sali kinowej może niektórych boleśnie
rozczarować. Nie dość, że dociera do nas, że śmiejemy się z
siebie, to ów uśmiech tężeje nam z czasem na ustach, zmieniając
się w przykry grymas przerażenia. Trailer stwarza wrażenie, że
obejrzymy film o piciu i jego zabawnych, anegdotogennych skutkach
(coś bezwartościowego i bezrefleksyjnego jak "Kac Wawa",
ale z mniejszymi wyrzutami sumienia, bo nazwisko Smarzowskiego
rozgrzesza). Tymczasem oglądamy film o nadludzkim trudzie
wychodzenia z nałogu. I dlatego efekt tak boli.
Jest ekstremalnie i ekskrementalnie:
wcale nie mamy wrażenia, że oglądamy film fabularny. Mistrzowska
stylizacja na paradokument, a nade wszystko plejada polskich aktorów
składają się na przejmujące wrażenie, że oto na trzeźwo
"poniósł nas melanż" i nie oglądamy filmu, tylko na
żywo uczestniczymy w suto zakrapianej polskiej bibie, choć chętnie
zrobilibyśmy wszystko, żeby niezwłocznie się z niej wymiksować.
Do końca, nie pozwalając odwrócić głowy, Smarzowski przytrzymuje
przed oczami widzów powiększające lusterko kosmetyczne, które
każe nam się w nim przeglądać i w trakcie seansu wykonywać
bolesny rachunek sumienia.
Wtedy fragmenty trailera oglądane w
całości obrazu Smarzowskiego już wcale nie bawią, a żenują i
przerażają. Prychnięcie na widok zataczającego się Więckiewicza
czy upodlonej Kingi Preis zdają się być co najmniej nie na
miejscu. Smarzowski swoją wizją walki z nałogiem wjeżdża nam w
sumienia jak rozgrzanym Rosomakiem i z satysfakcją kręci bączki. A
tego na pewno się po rytmicznym trailerze nie spodziewaliśmy. Picie
w Polsce to już nie problem, a narodowa epidemia. A Smarzowski tych
na problem głuchych podstępem zaciąga do kina i przytrzymuje butem
przy krawężniku do końca. Zmusza do przełknięcia gorzkiej
pigułki i bolesnej refleksji, której przecież widz w sumie
niechętny. Marketing wygrywa. Uwagę i refleksję widza. Nie tylko
brzęknięcie monet w kasie albo piknięcie bankowej transakcji.
Podobnie sprawa się ma z promocją
„Nimfomanki”. Rzesze fanów sensacji ściągają na niego
przekonani, że obejrzą soczysty pornol. W kinie zaskoczeni
obserwują perypetie smutnej, samotnej, społecznie wykluczonej i
zrozpaczonej bohaterki, a misterna konstrukcja nawiązująca do
dzieła muzycznego sprawia, że zapowiadane sceny ostrego seksu jako
marketingowego wabika skutecznie giną w bolesnej analizie ludzkiego
losu. Szczególnie w kraju nad Wisłą, w atmosferze bogobojnych
haseł i tarć pod kontrowersyjnym pojęciem „gender” ten film
musiał wzbudzić ferment, podsycany mocnymi plakatami, ukazującymi
grymas twarzy w momencie szczytowania. Żadna to nowość, że
zakazany owoc kusi najbardziej. Nie dziwi więc wielkie
zainteresowanie „Nimfomanką” von Triera. Jak to u niego –
powstał obraz pełen dystansu, inteligentnych dialogów, a
jednocześnie sarkastyczny, przewrotny, perwersyjnie ciążący ku
doskonałości i wysokiej sztuce. Taka niespodzianka.
Kiedy promowany produkt jest tak dobry,
że broni się sam, niespodziewanie sprężyna promocji nakręca się
sama. Serię plakatów z wizerunkami krytyków w filmowym uniesieniu
estetycznym wypuściły w świat największe redakcje duńskie –
wszystko w hołdzie dla artyzmu „Nimfomanki”. Akcja promocyjna
niespodziewana, przyprawiona sarkazmem, ale przy okazji pochwalna i
dowodząca, że dobrze zorganizowana promocja wespół z dobrym
produktem mogą przynieść zadowolenie zarówno konsumentom kultury,
jak i mediom.
Obaj reżyserzy mieli swoje epizody w
branży reklamowej, dlatego nieobce jest im zagadnienie umiejętności
sprzedaży obrazu. Jak to dobrze, że tym razem wartością dodaną
jest głębsza refleksja. I, bez patosu: humanistyczna.
Subskrybuj:
Posty (Atom)