Komu let's, temu go!

Blog gromadzi ulotne spostrzeżenia, które nachodzą nas przy porannej kawie. Czytamy, oglądamy, przysłuchujemy się, mierzymy, próbujemy porządkować. Qltywator ma być narzędziem, które przeczesuje dziki gąszcz zjawisk w kulturze i w przestrzeni miasta.

Opinie tylko subiektywne.
Dwie pary rąk śmiertelnych z zamiarem upamiętnienia.
Bierzcie na wynos.

wtorek, 21 stycznia 2014

Zdziwko



W ostatnich tygodniach obserwujemy, jak marketing kultury może pomóc sprawnie przemycić ważne i palące kwestie społeczne pod przykrywką rozrywki dla mas. "Nimfomanka" i "Pod Mocnym Aniołem" to chlubne przykłady marketingu z właśnie taką "niespodzianką".

Pierwsza część filmu "Nimfomanka" Duńczyka Larsa von Triera i długo oczekiwany film shakera polskich sumień Wojciecha Smarzowskiego to tytuły, na które Polacy ruszyli do kin stosunkowo tłumnie i ochoczo. Stało się tak głównie za sprawą skutecznej i sprytnej promocji, ale sukces tych obrazów tym razem mierzy się miarą wartości dodanej, a nie liczby sprzedanych biletów. Tytuł Duńczyka opowiada o uzależnieniu od seksu, polska produkcja, a jakże, o uzależnieniu od alkoholu. Dwóch zupełnie różnych reżyserów, odmienne osobowości twórcze, dwa różnie skonstruowane obrazy, a efekt zaskoczenia w sali kinowej - podobny. Zdziwienie i niedowierzanie – czy oglądam film, którego trailer tak rozpalił moją ciekawość?

Wojciech Smarzowski swoimi obrazami przyzwyczaił odbiorców do tego, że z kina wychodzą mocno etycznie poturbowani, z potrzebą natychmiastowej zmiany obywatelstwa albo chociażby niezwłocznego wejścia pod prysznic. Na obraz "Pod Mocnym Aniołem" czekała cała Polska, a każdy region pewnie z nieco innego powodu. Główne hasła promocyjne, czyli "film, który zachwieje Polską" i kuszące "urwie wam się film", brzmią swojsko i zapowiadają dobrą zabawę. Trailer prezentuje perypetie alkoholików, zmontowane dla zmyły w rytmie beztroskiej zorby. Bo i kto z pijaka się nie śmiał? Kto choć raz z rozrzewnieniem nie wspominał swoich alkokaliptycznych poczynań? Wniosek taki, że się z pijaków w kinie pośmiejemy, porównamy, czy myśmy ze szwagrem przypadkiem nie pobili ich na głowę. Rezultat w ciemnej sali kinowej może niektórych boleśnie rozczarować. Nie dość, że dociera do nas, że śmiejemy się z siebie, to ów uśmiech tężeje nam z czasem na ustach, zmieniając się w przykry grymas przerażenia. Trailer stwarza wrażenie, że obejrzymy film o piciu i jego zabawnych, anegdotogennych skutkach (coś bezwartościowego i bezrefleksyjnego jak "Kac Wawa", ale z mniejszymi wyrzutami sumienia, bo nazwisko Smarzowskiego rozgrzesza). Tymczasem oglądamy film o nadludzkim trudzie wychodzenia z nałogu. I dlatego efekt tak boli.

Jest ekstremalnie i ekskrementalnie: wcale nie mamy wrażenia, że oglądamy film fabularny. Mistrzowska stylizacja na paradokument, a nade wszystko plejada polskich aktorów składają się na przejmujące wrażenie, że oto na trzeźwo "poniósł nas melanż" i nie oglądamy filmu, tylko na żywo uczestniczymy w suto zakrapianej polskiej bibie, choć chętnie zrobilibyśmy wszystko, żeby niezwłocznie się z niej wymiksować. Do końca, nie pozwalając odwrócić głowy, Smarzowski przytrzymuje przed oczami widzów powiększające lusterko kosmetyczne, które każe nam się w nim przeglądać i w trakcie seansu wykonywać bolesny rachunek sumienia.
Wtedy fragmenty trailera oglądane w całości obrazu Smarzowskiego już wcale nie bawią, a żenują i przerażają. Prychnięcie na widok zataczającego się Więckiewicza czy upodlonej Kingi Preis zdają się być co najmniej nie na miejscu. Smarzowski swoją wizją walki z nałogiem wjeżdża nam w sumienia jak rozgrzanym Rosomakiem i z satysfakcją kręci bączki. A tego na pewno się po rytmicznym trailerze nie spodziewaliśmy. Picie w Polsce to już nie problem, a narodowa epidemia. A Smarzowski tych na problem głuchych podstępem zaciąga do kina i przytrzymuje butem przy krawężniku do końca. Zmusza do przełknięcia gorzkiej pigułki i bolesnej refleksji, której przecież widz w sumie niechętny. Marketing wygrywa. Uwagę i refleksję widza. Nie tylko brzęknięcie monet w kasie albo piknięcie bankowej transakcji.


Podobnie sprawa się ma z promocją „Nimfomanki”. Rzesze fanów sensacji ściągają na niego przekonani, że obejrzą soczysty pornol. W kinie zaskoczeni obserwują perypetie smutnej, samotnej, społecznie wykluczonej i zrozpaczonej bohaterki, a misterna konstrukcja nawiązująca do dzieła muzycznego sprawia, że zapowiadane sceny ostrego seksu jako marketingowego wabika skutecznie giną w bolesnej analizie ludzkiego losu. Szczególnie w kraju nad Wisłą, w atmosferze bogobojnych haseł i tarć pod kontrowersyjnym pojęciem „gender” ten film musiał wzbudzić ferment, podsycany mocnymi plakatami, ukazującymi grymas twarzy w momencie szczytowania. Żadna to nowość, że zakazany owoc kusi najbardziej. Nie dziwi więc wielkie zainteresowanie „Nimfomanką” von Triera. Jak to u niego – powstał obraz pełen dystansu, inteligentnych dialogów, a jednocześnie sarkastyczny, przewrotny, perwersyjnie ciążący ku doskonałości i wysokiej sztuce. Taka niespodzianka.
Kiedy promowany produkt jest tak dobry, że broni się sam, niespodziewanie sprężyna promocji nakręca się sama. Serię plakatów z wizerunkami krytyków w filmowym uniesieniu estetycznym wypuściły w świat największe redakcje duńskie – wszystko w hołdzie dla artyzmu „Nimfomanki”. Akcja promocyjna niespodziewana, przyprawiona sarkazmem, ale przy okazji pochwalna i dowodząca, że dobrze zorganizowana promocja wespół z dobrym produktem mogą przynieść zadowolenie zarówno konsumentom kultury, jak i mediom.
Obaj reżyserzy mieli swoje epizody w branży reklamowej, dlatego nieobce jest im zagadnienie umiejętności sprzedaży obrazu. Jak to dobrze, że tym razem wartością dodaną jest głębsza refleksja. I, bez patosu: humanistyczna.