Ile odwagi trzeba, żeby
napisać śmierć? W jakich szkołach zdobywać wiedzę, żeby
nauczyć się jej na pamięć, uodpornić na jej wątpliwy sens,
uporządkować wspomnienia? Czy jest taka religia, która
unieśmiertelnia w słowie?
Nie wiem nic o Annie
Augustyniak. A w zasadzie niewiele. Ostatecznie nie ma to znaczenia.
Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. Jeśli autorkę utożsamić
z narratorką „Kochałam, kiedy odeszła”, dowiadujemy się, że
towarzyszyła odejściu swojej matki. Przez długi czas. Mama przez
dwadzieścia lat i trzy miesiące chorowała na raka piersi z
przerzutami do kości. Książka jest zapisem wspomnień z ostatniej
drogi, wzajemnego uczenia się siebie i bolesnej lekcji stawiania
pytań najprostszych.
Książka jest utkana z
cierpienia własnego i odchodzącej matki. I z pamięci, która jest
tym, co wydaje się, że zapomnieliśmy. I dlatego boli. Wyrzutem, że
„innej drogi do wieczności nie ma. Tylko po trupach”. I hołdem
złożonym Tej, która urodziła.
„Kochałam, kiedy
odeszła” to również dyskusja z Bogiem. A ta, jak wiemy, wymaga
odpowiedniego doboru słów. Augustyniak sięga zarówno po święte
księgi, psalmy, modlitwy, teksty kultury i popkultury. Spłowiałe
klisze językowe odżywają na kartach tej książki i znów blakną
w obliczu utraty kogoś, komu się życie zawdzięcza. Bo przecież
swoje ciało zawdzięczamy innemu ciału. Bez niego nie ma życia,
przez nie staje się śmierć. Choć tak kruche i na cierpienie
podatne, jest tym, dzięki czemu określamy siebie jako ludzi.
Nieznośny fizyczny ciężar odchodzenia otwiera nam skrzypiące
drzwi metafizycznych znaczeń.
Kiedy jednak pojawia
się śmierć, i język zdaje się zamierać. Matka leśmianowsko
zaistniewa w okruchach, obrazach, szczątkach i fantomach: „Cieni
wypatruję na schodach, naściennych migotań, nagłych skrzeń
między szybami w oknach. Oczekuję twojego przyjścia w nowiu. (…)
W każdej formie cię chcę, tylko nie umarłą”. Wspomnienia
bronią się przed złowieszczą fizjologią, powieleniem pamięci
ciała, które przegrało nierówną walkę z rakiem. Cielesna
powłoka prowadzi na drugą stronę, ale jednocześnie jest tym, co w
doczesnym życiu najbardziej ukochaliśmy. Daje poczucie prawdziwego
istnienia, potwierdza je, ale gwarantuje nam też, że ze śmiercią
jednak w jakimś sensie przegramy. Smutny, piekący, cielesny
paradoks.
W centrum wspomnień
znajduje się Matka, żywicielka, obecna od początku, istniejąca
nawet wtedy, kiedy już jej nie ma: „moja cielesność jest boska.
Żeby nie pozostała w ukryciu, matka musiała umrzeć.”
Namaszczona kobiecością matka jest wywyższona i poniżona. Jej
ciało daje życie, ale i daje śmierć. Nie traci przy tym jednak
nic ze swojej boskości. Takie spojrzenie, zarówno pozbawione
nadmiernego sentymentalizmu, jak i brutalizacji, przypomina konwencję
„W imię Matki” autorstwa Erriego de Luki, włoskiego pisarza,
którego zaledwie dwie książki możemy przeczytać w języku
polskim. W jego książce ciało Miriam nie tylko jest tymczasowym
mieszkaniem Zbawiciela, jest przede wszystkim ludzką własnością,
choć i ludzkim przekleństwem.
Forma książki
przypomina trochę cykl trenów, trochę dziennik, trochę
wspomnienia z podróży. Wpisuje się w nurt literatury funeralnej,
starej jak ludzkość, a przez to wiecznie żywej. Przykłady można
mnożyć, tak jak mnożą się śmierci. Bo każda jest
niesprawiedliwa, jeśli dotyczy ukochanej osoby. Począwszy od
„Trenów” Kochanowskiego, przez Różewicza „Matka odchodzi”,
aż po rozdzierającą książkę napisaną po śmierci ukochanej
córeczki Holendra P.F. Thomese „Cień dziecka” rozpościera się
literacki całun, który ma ukoić stratę. Jednym z najcenniejszych
i najbardziej przejmujących świadectw oswajania śmierci, czyli
przeżywania żałoby, jest „Smutek” Clive'a Staplesa Lewisa, w
Polsce znanego jako autora „Kronik Narnii”. Dla mnie
najważniejszym wnioskiem, który zapamiętałam z jego wspomnień po
śmierci żony, było zdanie „częścią każdego cierpienia jest
cień lub odbicie tego cierpienia; fakt, że nie tylko cierpisz, ale
także musisz wciąż o tym myśleć.” To paradoks: „Kochałam,
kiedy odeszła” zdaje się pełnić funkcję terapeutyczną, ale
bez powtórnego przeżycia bólu i wspomnienia bólu nie ma
rekonwalescencji. Musi być zwielokrotniony, przeżyty każdego dnia
na nowo, w każdym wspomnieniu, w każdym przebłysku nieustannej
obecności, w pojedynczym wyrzucie sumienia, że można było zrobić
więcej i lepiej. Cudom towarzyszą cierpienia, ale cierpieniu nie
zawsze cuda. Jak na zbawienie czeka się na rozdarcie nieba,
apokaliptyczne trąby, pęknięcie ziemi. A tu tylko cisza, słońce,
powtarzalne czynności pogrzebowe i żadnych światowych zgliszcz.
Całopalenie, ciało-palenie, gorączka oczekiwania i bezsilności –
to odczucia pojedyncze, nienazwane i nieopisane, a mimo tego wspólne.
Każdy z nas przeżywał kiedyś żałobę, każdemu wydaje się
pojedynczym końcem świata, a tymczasem niebo takie tragedie
wchłania od wieków błękitnym okiem. „Kochałam, kiedy odeszła”
jest także zapisem skargi na nieuchronność ludzkiego losu.
Widać tu rękę
reportera, ale i humanisty, który gniewa się, że lata w
bibliotekach nie dają właściwego oręża do słownej walki z tym,
co nieuniknione. Zapis odprowadzania własnej matki i współodczuwanie
w jej drodze krzyżowej wymagają wielkiej odwagi i ciągłego
podważania krawędzi bolesnej rany. Z drugiej strony to niezbędne,
żeby ją oczyścić, odchodzenie w sobie przepracować, „stworzyć
z materii cierpienia/ rzecz albo osobę”. Przed założeniem Rzymu
i po założeniu pękała skóra, otwierały się rany, za Rembrandta
i za Moneta przeprowadzano mniej lub bardziej udane amputacje, ból
wciąż szarpał i rozrywał na strzępy, a pomoc drugiego człowieka
nie była w stanie przekroczyć progu nadziei cierpiącego. O tym
także jest ta książka.
Jak to jest, że
cierpienie wieńczy wszystkie intymne relacje międzyludzkie i jest
ceną, jaką płacimy za nasze prawo do miłości? Tę książkę
trzeba sobie dozować. Z różnych powodów. Przewaga literatury nad
śmiercią polega na możliwości wyboru. Cierpienie z kolei wymaga
większej odwagi niż śmierć. Poruszające, odważne, prawdziwe
świadectwo tego, co nazywamy człowieczeństwem.
Anna Augustyniak, "Kochałam, kiedy odeszła", Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2013.