Komu let's, temu go!

Blog gromadzi ulotne spostrzeżenia, które nachodzą nas przy porannej kawie. Czytamy, oglądamy, przysłuchujemy się, mierzymy, próbujemy porządkować. Qltywator ma być narzędziem, które przeczesuje dziki gąszcz zjawisk w kulturze i w przestrzeni miasta.

Opinie tylko subiektywne.
Dwie pary rąk śmiertelnych z zamiarem upamiętnienia.
Bierzcie na wynos.

czwartek, 29 grudnia 2011

Immanuel, I Kant...



Czy społeczeństwo bez chorób, infekcji, wrodzonych wad genetycznych to społeczeństwo idealne? Dokąd prowadzi pęd ku zachowaniu zdrowia psychicznego i fizycznego? Czy suplementy diety, bomby witaminowe, odżywki i ogólnokrajowe kampanie zdrowotne to znak troski o zdrowie obywateli, czy niezbity dowód na to, że wpadamy w tryby reżimu?

Klasyczna antyutopia. Społeczeństwo przyszłości, w którym priorytetem jest zachowanie zdrowia fizycznego. Każdy mieszkaniec jest zobowiązany wykonywać okresowe badania, ma w tym celu wszczepiony czip, który informuje o niewywiązaniu się z obywatelskich obowiązków, za co grozi proces lub kara zamrożenia. Mia Holl to przenikliwa i odważna biolog, której brat zostaje niesłusznie oskarżony o gwałt i morderstwo. Podobno badania DNA nie kłamią, ale Mia jest w stanie udowodnić, że jest inaczej. Samotnie staje w szranki z totalitarną METODĄ i chłodnym logicznym rozumowaniem. Świadoma konsekwencji epidemiologicznych, odważyła się wyciągnąć esencję z egzystencji bez pomocy laboratorium analitycznego.

„Prawdziwemu człowiekowi nie wystarcza istnienie, jeżeli oznacza ono bycie tu i teraz. Człowiek musi swojego istnienia doświadczyć. W bólu. W odrzuceniu. W porażce.” Antyutopia Juli Zeh bierze pod lupę pojęcie zdrowia, co wydawałoby się podwójnym absurdem gatunkowym. Bo czy może istnieć nieszczęśliwe społeczeństwo, któremu nie zagrażają Legionelle, bakterie E.coli i grzyby? Zaprogramowane na nieskażoną defektami prokreację i konsekwentne pomnażanie zdrowych genów? Zeh pokazuje, że taki świat byłby dla nas koszmarem. Człowiek ma prawo dążyć do dobrego społecznego i fizycznego samopoczucia, ale ma prawo także go sobie odmówić. Demokratyczne państwo ma z kolei obowiązek taki wybór uszanować. Brak doświadczenia własnej śmiertelności neguje pojęcie człowieczeństwa. Zaniżony potencjał infekcyjny nie oznacza wcale szczęścia i spełnienia. Człowiek to coś więcej niż ciało, choć to dzięki niemu jesteśmy do siebie podobni. To ono jest dla nas narzędziem poznania i doświadczenia, a, co za tym idzie – również myśli. Ta z kolei może przekroczyć wszelkie granice i, co oczywiste, może stać się bardziej niebezpieczna niż niejedna bakteria. Człowiek ma być celem samym w sobie, a nie środkiem do celu - Kantowskie złote myśli, rzekomo dla nas współcześnie oczywiste, w wyzbytej mikroorganizmów przestrzeni powieści Zeh brzmią bardzo donośnie. Imponująca wiedza prawnicza i doskonałe przygotowanie naukowe to niekwestionowane atuty tej książki.

Sterylne, konsekwentne studium cierpienia, osamotnienia i rozpaczliwych prób ochrony ludzkiej godności. Powieść nie przeraża tak, jak dzieła Orwella albo Goldinga, ale niesie ze sobą bardzo istotne przesłanie dla naszych czasów. Śmierci nie uciekniemy i życie polega na jej akceptacji.

Juli Zeh „Corpus delicti. Proces”, przeł. Sława Lisiecka, Warszawa 2011.

czwartek, 27 października 2011

O, Polsko! O, Polacy!



Właśnie ukazał się długo oczekiwany kryminał z prokuratorem Szackim. Jeszcze lepszy niż bestsellerowe „Uwikłanie”. Jeszcze bardziej przenikliwy i odważny. Promocja natomiast odbywa się w jeszcze gęstszej atmosferze niż „Uwikłanie”. Na głowę pisarza sypią się gromy prosto z Sandomierza.

Życiowo poturbowany białogłowy Teodor Szacki przenosi się z Warszawy do Sandomierza, gdzie, w cieniu nieudanych niedziel, w zatęchłej atmosferze małego, choć urokliwego miasteczka, pracuje na niższych obrotach niż w Warszawie. Początkowo obawia się, że jego życie będzie kręciło się wokół niespiesznych spacerów po rynku, między jedną z drugą kawą posypaną cukrem pudrem i łamaniem serc miejscowych „gorących partii”, bo jakież to ambitne wyzwania mogą czekać stołecznego prokuratora w małej mieścinie? Tak myśli do czasu, kiedy w mieście zostaje brutalnie zamordowana jedna z miejscowych społecznych działaczek: przy pomocy rytualnego narzędzia do uboju zwierząt. Śledztwo, dzięki życzliwej „pomocy” mediów, prowadzi w kierunku legendy o krwi, według której Żydzi porywali i mordowali chrześcijan, żeby utoczyć z nich krew i przerobić na macę. Prokuratorowi przyjdzie zmierzyć się z potwornościami polskiej ciasnoty myślenia, mroczną legendą przeszłości i antysemicką czarną kartą w naszej historii, a to wszystko w otoczeniu jednego z najpiękniejszych miast w Polsce.

„Ziarno prawdy” jest doskonałym kryminałem, z wyraziście zarysowanymi postaciami, rwącą akcją i charakterystycznym, społecznie wściekłym nerwem publicystycznym Miłoszewskiego. Jeżeli ktoś czuł niedosyt z powodu mało drastycznych scen w poprzedniej powieści, ilość krwi w „Ziarnie prawdy” usatysfakcjonuje samego hrabiego Orloka. Plus soczysty, ironiczny styl, ekscytująco trafna krytyka mechanizmu funkcjonowania polskich mediów i kpina z naszych narodowych zmór. Z kolei synteza charakterystycznej dla polskich małych społeczności Hassliebe jest potwierdzeniem warsztatu Miłoszewskiego. Szacki jest miastem oczarowany, a jednocześnie nienawidzi jego ciasnoty, miejscowej zmowy milczenia i dusznego wegetowania w atmosferze szklanej pogody popołudniowych tasiemców.

Niniejszy tekst ukazuje się już w momencie, kiedy książka pnie się w górę na listach polskich bestsellerów, wytwórnie filmowe biją się o prawa do ekranizacji (Panie, uchroń nas od PISF-u), ale w Sandomierzu Zygmunt zostaje okrzyknięty persona non grata. Przynajmniej w niektórych kręgach. Sandomierz niespodziewanie wycofuje się z promocji książki, chociaż na długo przed premierą władze zapoznały się z jej treścią. W każdym egzemplarzu jest już zakładka promująca miasto, powieść schodzi z półek jak świeże bułeczki, przewidywano również wydanie limitowanej kolekcji dostępnej tylko w Sandomierzu. Miasto tymczasem staje okoniem. Argument? Miłoszewski w jednej ze scen przywołał wydarzenia z planu „Ojca Mateusza”: odtwórca roli duchow(n)ej ostoi sprawiedliwości miasta wychyla kilka zdrowych kielonków. Cóż, Miłoszewski na głos zakrzyknął, że „król jest nagi” - wspomniany fakt jest tajemnicą poliszynela. Oficjalnie nie chodzi o jedno z malowideł w bazylice katedralnej Karola de Prevot, na którym przedstawiono rzekomy mord rytualny dokonywany na chrześcijanach. Oficjalnie. Sandomierz jest podzielony: Miłoszewski ma tutaj swoich gorących zwolenników, ale i zaciekłych wrogów.

Powieść, dzięki wyrazistemu rysowi publicystycznemu, jest opowieścią o funkcjonowaniu stereotypu. Jak się okazuje, ciągle żywego. Tradycyjnie, podziałem Polska stoi, a reakcja miasta jest, chcąc nie chcąc, dowodem na to, że Miłoszewski na polski odcisk nadepnął boleśnie i zejść z niego nie chce. Niestety, taka reakcja martwi i boli, bo najwyraźniej bliżej nam do króla Ćwieczka niż do szklanych domów. I znowu monopol na promocję ma Warszawa. Czy podział na Polskę A i B jest ciągle aktualny? Nowej powieści Zygmunta przegapić nie można.

Zygmunt Miłoszewski, Ziarno prawdy, W.A.B., Warszawa 2011.

środa, 5 października 2011

Stracić kogoś


"Śmierć dziecka - nieważne w jakim wieku - jest czymś tak nienaturalnym i niewłaściwym, że po takiej tragedii trudno na nowo odszukać sens życia. Nawet, gdy zaakceptuje się ten fakt i osiągnie w jakimś stopniu równowagę, radość na zawsze pozostaje niedostępna, jak wspomnienie wody w wyschniętej studni, niegdyś pełnej po brzegi, ale teraz skrywającej jedynie głęboki, wilgotny zapach dawnej obfitości..." (Dean Koonz). Konieczność pochowania własnego dziecka jest bodaj najbardziej okrutnym aktem pogwałcenia naturalnego porządku świata. Bólu po stracie ukochanej osoby nie da się ani wysłowić, ani wyłzawić. Mimo tego człowiek sięga po dostępne mu środki ukojenia. Jednym z nich jest literatura.

Książkę holenderskiego pisarza Thomése trudno sklasyfikować pod względem gatunkowym. Nie jest ani typową powieścią, ani traktatem. Jest zapisem pojedynczych refleksji o cierpieniu, które układają się w ojcowski stenogram po stracie córki. "Cień mojego dziecka" siłą wyrazu przypomina znane nam doskonale "Treny", ale to przede wszystkim artystyczne świadectwo ludzkich zmagań z niedoskonałością języka. Sztuka od wieków ma nieść nam spokój, ukojenie i oczyszczenie. Paradoksalnie jednak, kiedy człowiek po nią sięga, z całą mocą doświadcza niedoskonałości wszystkich dostępnych mu środków wyrazu i narzędzi. Kiedy pojawia się śmierć, i język powinien umrzeć.

Śmierć Elisy rozpościera się ponad wszystkim jak niebo, przenika każdą chwilę, wślizguje się w każdy zakamarek myśli. Na każdym kroku ojciec napotyka na "nieszczęsne ochędóstwo": pieluszki, zabawki, zagubioną rzęsę albo okruch wspomnienia, które bolą tak samo, jak rozproszone przymiotniki, znaki zapytania i eksklamacje. Za pomocą języka próbuje na powrót uporządkować swój świat, bo śmierć dokonała jego dekonstrukcji. Próbuje budować nowy słownik: sięga po Biblię, teksty hagiograficzne, wyjątki z pism filozofów starożytnych i współczesnych poetów. Ostatecznie jednak dochodzi do wniosku, że jego córka "jedynie w nienapisanej jeszcze alchemii słów może na nowo próbować zaistnieć." Jest jak cień, który nie ma na to siły, bo brakuje mu ciała. Ojciec próbuje ponownie powołać ją do życia, ponownie wyjąć z ciała i "włożyć w język". Tęsknota i rozpacz to nie brak, ale nieustanna obecność, która domaga się ucieleśnienia, wcielenia i zaklęcia. Słowa jednak nie nadążają za myślą, która z kolei drze każdy fragment rzeczywistości na drobne i bolesne kawałki.

Cierpienie wymaga więcej odwagi niż śmierć i ta książka jest potwierdzeniem heroizmu ludzkiego losu. Nawet jeśli rozpacz wytrąca człowiekowi z rąk ostatnią broń, nie przestaje on szukać ujścia dla bólu. "Cień mojego dziecka" wpisuje się w nurt literatury o stracie, czyli o czymś, czego wysłowić się nie da. Ostatnio tak przejmującym świadectwem tęsknoty i cierpienia był "Smutek" Clive'a Staplesa Lewisa. Także w tej książce miłość jest wszechobecna.

Według Emersona "literatura jest wysiłkiem dokonywanym przez człowieka dla wynagrodzenia sobie zła istnienia". Choć język jest niedoskonały, nadal potrafimy się wzruszać i współodczuwać. Nadal heroicznie poszukujemy treści i piękna. Takie książki potwierdzają sens istnienia literatury.

P.F. Thomése, Cień mojego dziecka, tłum. Alicja Oczko, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.

poniedziałek, 19 września 2011

Bicycle Bicycle, You Are My Bicycle... Rowerem przez miasto

Ciekawa rzecz. Zagęszczenie rowerzystów na metr kwadratowy polskiej ulicy ciągle wzrasta i to wprost proporcjonalnie do spadku temperatury. Im głębiej w jesień, tym większa szansa na zostanie przejechanym, najechanym lub zaledwie lekko potrącanym przez krzepkiego ostrokołowca, fankę holenderki, czy klasycznego „górala”.
Znalezienie kilku co najmniej przyczyn, wyjaśniających taki stan rzeczy, nie jest trudne. Rowery są tańsze i wygodniejsze w utrzymaniu niż samochody. Często, w niekorzystnych warunkach miejskiej dżungli, o wiele od nich szybsze. Z pewnością bardziej ekologiczne od najwymyślniejszej hybrydy i, rzecz oczywista, posiadające cudowną moc utrzymywania naszej kondycji na stałym, wysokim poziomie. Poza tym, są podstawowym narzędziem badawczym każdego intelektualisty, aktywisty, miłośnika kultury miejskiej, o czym szerzej za moment, i, last but not least, są po prostu szalenie modne.


"Dzienniki rowerowe" David Byrne
W ostatnich miesiącach sztandarową lekturą miejskiego rebelianta stały się wydane nakładem Wydawnictwa W.A.B. „Dzienniki rowerowe” Davida Byrne'a (dla niezorientowanych – współzałożyciela kultowego Talking Heads). Chwała temu, komu od razu nasuwa się skojarzenie z kultowymi „Dziennikami motocyklowymi” Che Guevary.
Narzędziem Byrne'a do zyskania poczucia rozwiewającej włosy wolności stał się właśnie rower. Od ponad trzydziestu lat poznaje świat z perspektywy „dwóch kółek, szybszych niż spacer i wolniejszych niż pociąg, ze wzrokiem nieco ponad poziomem oczu przeciętnego śmiertelnika (...)”. Ponieważ na co dzień mieszka i pracuje w Nowym Jorku, należą mu się słowa uznania za odwagę i pionierskie podejście do sprawy, gdyż poszatkowane autostradami metropolie amerykańskie nie zachęcają w jakiś szczególny sposób do poznawania ich z perspektywy innej, niż zza szyby samochodu. Uzależnienie muzyka od roweru ma wszelakie znamiona (budzącego raczej podziw niż niepokój) ryzykanctwa.
Kultura miejska jest jednym z najważniejszych elementów jego prywatnego świata, źródłem cennych przemyśleń i inspiracji twórczych, rower – narzędziem do ich zbierania. Dlatego, wyruszając w którąkolwiek ze swoich licznych podróży, nigdy nie zapomina o spakowaniu do walizki składanej wersji ulubionego pojazdu. W „Dziennikach rowerowych” dzieli się swoimi wrażeniami z Berlinu, Stambułu, Buenos Aires, Manili, Sydney, Londynu i miast amerykańskich: San Francisco, Nowego Jorku i innych. Rower daje mu swobodę wyboru własnej trasy, pozwala poznać miasto od podszewki, zaznajomić się z jego mieszkańcami, zapuścić w zakątki niedostępne dla komunikacji miejskiej oraz nieuwzględnione w przewodnikach turystycznych. Po prostu raj dla człowieka z żyłką odkrywcy.
Jednocześnie Byrne dzieli się swoimi przemyśleniami dotyczącymi antropologii i różnic kulturowych, redefiniując pojęcie przewodnika i zmuszając do przyjrzenia się nowoodwiedzanym miejscom w sbosób nieszablonowy. Zwraca uwagę na przeszłość Berlina Wschodniego, na problem nastawionej głównie na przemysł samochodowy urbanistyki Stanów Zjednoczonych, na polityczno-społeczne perturbacje na Filipinach. Rower staje się ikoną, mobilnym laboratorium.

Od Tokyo aż po Madryt wirus rowerowy zbiera gigantyczne żniwo ofiar, które połknęły rowerowego bakcyla. Spokojna głowa, Polski ta impreza nie ominęła. Jak grzyby po deszczu pojawiają się coraz bardziej wyspecjalizowane sklepy z akcesoriami. Oferują m.in. kaski, ramy, opony, designerskie koszyki. Na porządku dziennym są także wypożyczalnie rowerów, z których każdy szanujący się, lecz pozbawiony jednośladu trendsetter, obowiązkowo powinien skorzystać. Modny rower to rower minimalistyczny, pozbawiony gadżetów, hamulca (o tak!), w wersji hardcore'owej także siodełka. Najlepszym dodatkiem do roweru jest człowiek miejski (homo cittadinus), z czym wiąże się drobiazgowo wystudiowany wizerunek. Dlatego pod karą ostracyzmu zabronione jest wsiadanie na ww. środek lokomocji w getrach i koszulce lidera. Po inspiracje warto udać się tu (pośpieszcie się, póki jest jeszcze w miarę ciepło!) lub tutaj i skomponować własny outfit, lub pójść na łatwiznę i wybrać się wieczorową porą (pogoda nie gra roli) na Plac Zbawiciela. Jednak, jeżeli ktoś spragniony jest głębszych doznań, ceni sobie działania ideologicznie poparte i uwielbia wyzwania, polecam zapoznanie się z definicją ostrokołowca zaproponowaną w książce „Wyż nisz” Bartka Chacińskiego.

sobota, 17 września 2011

Język głodu




„Zaplecze” to nie tylko powieść o anoreksji. To doskonałe, misternie skonstruowane i brawurowo językowo rozstrzygnięte studium ludzkiej niemocy. Syrwid pod lupą przygląda się chorym, skażonym międzyludzkim relacjom przeciętnej polskiej rodziny i rozkłada na czynniki pierwsze patogenezę choroby społecznej.

Poznajemy Klarę jako kilkuletnią dziewczynkę. Ojciec jest tyranem, matka prezentuje pochodną postawy bierno-zależnej. Ojciec zmusza dziewczynkę do jedzenia, wciskając jej twarz w breję z mieszaniną pierwszego i drugiego dania. Odtąd jedzenie będzie ją prześladować. Kontrolowane trawienie w przedszkolu, chora relacja z koleżanką-szantażystką o zapachu bułki z polędwicą, wakacje z dysfunkcyjną babcią w kolorze piwno-kiełbasianej mazi. Sama autorka zauważa, że w jej powieści wszyscy mają anoreksję: cierpią z ciągłego niedoboru pieniędzy, miłości, uwagi, a rekompensują to magazynowaniem przedmiotów na pokaz, jak święte obrazki na telewizorze.

Truizmem byłoby powiedzieć, że anoreksja to choroba spowodowana narzuconym schematem estetycznym współczesności. Klara Wiśniewska nie choruje z powodu potrzeby spełnienia oczekiwań otoczenia. Manekin jawi się jej jako Pigmalion, niedościgniony estetyczny wzór piękna i czystości. Jest idealny, bo nie można go zmienić: zastygły w swojej doskonałości, jak zakrzepły i niedowcielony czas dzieciństwa, który próbuje ciągle wskrzesić w swoim życiu Klara.

„Zaplecze” ostrze krytyki kieruje przede wszystkim w stronę dorosłych, a nie w stronę krwiożerczego konsumpcjonizmu. To dysfunkcyjna rodzina jest winna dramatowi dziewczyny, która ze stygmatem choroby każdego dnia powoli odchodzi i, bez względu na podjęte działania terapeutyczne, nie będzie w stanie wyzwolić się z jej okowów. Tak jak okowów komuny dotąd nie są w stanie zrzucić niektóre polskie rodziny, bo system spętał umysły na pokolenia. Podłożem uczucia głodu jest tu nie tylko niedobór życiodajnych składników odżywczych, ale przede wszystkim obniżenie stężenia uwagi, empatii i rodzicielskiej odpowiedzialności aż do całkowitego ich zaniku. Klara ukrywa swoją chorobę, a jednocześnie próbuje głośno krzyczeć, rozpaczliwie zwrócić na siebie uwagę i wywalczyć prawo do wolności.

Syrwid stworzyła nowy język nie tylko na potrzeby tej powieści. Język głodu, pragnienia, powolnego gaśnięcia, atrofii potrzeb i jednocześnie heroicznej walki. Mówi jednocześnie Klara i „zaplecze Klary”: głos obserwatora i analityka, boleśnie i dokładnie badający każde włókno nerwowe choroby.
Marta Syrwid bodaj jako pierwsza w naszej literaturze unika ucieczki w banał i rozpaczliwe ustępy o rozpaczy i samotności. Klara nie mówi o samotności, tylko ją udowadnia. Narracją suchą, zimną jak chirurgiczna stal, językiem porwanym jak pojedyncze szarpnięcia bólu, jak piekąca fala soków trawiennych sumienia. Język hipnotyzuje i wciąga, na początku czytelnik go nie rozumie, broni się przed nim, a jednak zrezygnować z niego w żaden sposób nie może. Narracja oddaje samonakręcającą się spiralę choroby, poszukiwania wyjścia z przestrzeni niemożliwej do pokonania. Im bardziej łaknie wolności, tym bardziej się nią dławi.
Anoreksja to nie tylko choroba duszy i nieustająca potrzeba katowania ciała przez skrupulatną kontrolę. To przede wszystkim dążenie do oczyszczającej doskonałości wokół siebie: perfekcjonizm w wypełnianiu obowiązków, idealna pod względem estetycznym przestrzeń wokół, najlepsza uczelnia, najlepsze wyniki: „jeśli przestanę być ambitna, przestanę się odchudzać”.

Nazwisko Marty Syrwid swego czasu zrobiło sporo zamieszania w polskiej literaturze. Nazywana „drugą Masłowską” i określana mianem „najgorętszego ciała polskiej literatury” zdaje się rozsadzać swoim talentem wszystkie na siłę narzucone ramy. Myślę, że najwyższy czas zaznaczyć, że Syrwid nie jest żadną „drugą”. To pierwszy tego typu głos w naszej literaturze. A, co ważniejsze, zaskakująco dojrzały (to rocznik '86!). Już w listopadzie nowa powieść Syrwid pt. „Bogactwo”. Podobno jeszcze lepsza i bardziej celna.

Dla wszystkich spragnionych wymagającej literatury lepiej będzie, jak zapamiętają to nazwisko.

Marta Syrwid, "Zaplecze", W.A.B., Warszawa 2009.

poniedziałek, 5 września 2011

Felinoterapia na każdy dzień


Ignorować-tego nie robi się kotu.
Powszechnie wiadomo, że szczęśliwi posiadacze kotów z czystym sumieniem mogą pozbawić się wątpliwej przyjemności włączania telewizora. Kot zapewni kulturalną rozrywkę o każdej porze. Pod jednym warunkiem: że to on o tym zdecyduje.

Niekwestionowany kunszt plastyczny Simona Tofielda możemy po raz kolejny podziwiać w kalendarzu "Kot Simona na każdy dzień". O ile jestem pełna obaw o to, co przyniesie rok 2012, okrzykiwany wielokrotnie a to rokiem słowiańskiej zagłady, a to rokiem zwycięstwa drogowej przyjaźni polsko-ukraińskiej, o tyle w tym kalendarzu nowy rok jawi się, na szczęście, jako pełen uroczych kocich figli. Takich, które nikomu nie szkodzą, a choć na chwilę oderwą nas od Armageddonu mistrzostw. Złośliwi mówią, że i piłka nożna wielu niespodzianek przysparza, ale już chyba nikt nie zaneguje tego, że bynajmniej nie tak pociesznych jak angielski kocur o wyjątkowej pojemności żołądka. Wątpliwych pod względem estetycznym w każdym razie.

Z kalendarza dowiemy się wielu zabawnych ciekawostek, np. kiedy obchodzimy Dzień Piegów, Dzień Leworęcznych i, ma się rozumieć, Dzień Kota. Świetnym dopełnieniem literackim graficznej perełki są fragmenty poświęcone puszystym osobnikom. Dla mnie najlepiej koci indywidualizm oddaje fragment "Koraliny" Neila Gaimana:

"- Cześć. Widziałam takiego samego kota w ogrodzie przy domu. Ty musisz być drugim kotem.
Kot pokręcił głową.
- Nie - rzekł - Nie jestem drugim kotem, tylko sobą. (...)
- Jak masz na imię? - (...) Ja jestem Koralina.
- Koty nie mają imion - odparł.
- Nie? - spytała Koralina.
- Nie - potwierdził kot. Wy, ludzie, macie imiona. To dlatego, że nie wiecie, kim jesteście. My wiemy, kim jesteśmy, więc nie potrzebujemy imion."

Bułhakow określił to swego czasu tak: "Nie wiadomo dlaczego wszyscy mówią do kotów „ty”, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu."

Everycat, czyli bohater kreskówek Simona Tofielda, nie ma imienia, ale rozpozna go każdy wielbiciel tego niezwykłego gatunku na całym świecie. O sukcesie kreskówki zdecydowała nie tylko niepowtarzalna kreska rysownika "The Daily Mirror", ale niebywała biegłość w graficznym oddaniu kociej socjologii i, musimy to przyznać, trudnej do rozpracowania psychiki. Kot Simona nie znosi, kiedy się go ignoruje. Jak każdy kot. Dopomina się o pieszczoty zawsze wtedy, kiedy właścicielowi robota pali się w rękach. Jego życiową pasją jest jedzenie, o które domaga się o każdej porze dnia i nocy, gotowy za opóźnienia nawet sprać swojego właściciela kijem bejsbolowym (jak w odcinku "Cat-man-do"). Komfort, ciepło, wygoda i pełna miska są synonimami kociego poczucia bezpieczeństwa. Skąd my to znamy? To rzeczywiście Everycat, ale jeżeli już ktoś miał szczęście być opiekunem kota, wie doskonale, że istnieją tysiące niemożliwych do skatalogowania kocich min i zachowań, a jeśli już chociaż częściowo się to uda, ich kolejna obserwacja albo lektura nie mogą znudzić.

Filmy z kocim indywidualistą obejrzało na kanale Youtube ponad 150 milionów widzów. Dlaczego? Od pierwszych kadrów (na jedną sekundę filmu składa się 25 rysunków!) futrzak nie przestaje fascynować swoją przenikliwością, ciekawością świata i potrzebą poznania bezpośredniego wszelkich zjawisk, które przez ludzi uznane są za oczywiste. Choćby miało się to dla niego skończyć śnieżną lawiną ("Snow Business") albo choinkową katastrofą ("Santa Claws"), rezolutny kot nie porzuca nieustannych prób przejrzenia esencji zjawisk. Tofield doskonale wyczuwa kocie humory, miny, stany sinusoidalnego obrażenia i nieustanny pęd do nie do końca świadomego gromadzenia przeróżnych doświadczeń. Jedni koty kochają, inni ich nie znoszą, ale nie znam nikogo, kto by zaprzeczył, że kot jest zwierzęciem królewskim i do przejrzenia na wylot niemożliwym. Kompulsywne oglądanie odcinka "Hop it" stało się u mnie już wieczornym rytuałem.

W polskiej literaturze spotkałam się w zasadzie tylko z jednym takim mistrzowskim przykładem opisu kociego fenomenu. Szymborska oczywiście i liryczna wersja nieświadomego buntu przeciw uporczywej nieobecności właściciela, koty bowiem stan szczęśliwości osiągają chyba dzięki temu, że śmierć w ich "słowniku" nie istnieje:

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
O żadnych skoków pisków na początek.

Simon Tofield, Kot Simona na każdy dzień 2012, Warszawa, W.A.B. 2011.

środa, 31 sierpnia 2011

Smerfoupiory kapitalizmu i HPV


Kultura wizualna warszawskiego "city" w okolicach Rotundy nie przestaje mnie zadziwiać i fascynować. Kilka dni temu zniknął na chwilę dmuchany Smerf, który dzielnie strzeże przerażającego licznika długu publicznego, zupełnie przy okazji reklamując nowy kinowy hit. Na szczęście (albo i nie) Smerf wykwitł swoją niebieską istnością wczoraj na powrót, jak dzielny rycerz, który (świadomie lub nie) stoi na straży podmiotów sektora finansów publicznych.

Szczególne miejsce zajął Smerf i bardzo zacne. Wygląda może średnio imponująco pod względem estetycznym: każdy przecież inaczej reaguje na widok szeroko uśmiechniętej niebieskiej istoty zaraz obok licznika porażki. Śmieszne to i straszne, dlatego doszłam do wniosku, że osławione Centrum doskonale wpisuje się w estetykę groteski, kategorii wyjątkowo skądinąd wymagającej. Efekt wizualny nie jest tak imponujący, jak byśmy sobie może tego życzyli, ale za to siła nośna znaczenia robi swoje. Przedstawiciel rasy niebieskich stworzeń, które zamieszkują któryś z europejskich lasów, dumnie pręży się pod wpływem sprężonego powietrza akurat na wysokości wzroku pasażerów tramwajów. Czy chcemy, czy nie, zauważymy zarówno Smerfa, jak i nieustannie bijący licznik, który już dawno przekroczył niebezpieczną liczbę ponad 20 tysięcy złotych na mieszkańca.

Specjaliści od marketingu każdego dnia w wielkich bólach konstruują nowe strategie marketingowe. Skoro każdy kanał komunikacyjny jest dobry, żeby dotrzeć do świadomości odbiorcy, niniejszy wpis jest dowodem na sukces pracowników kreatywnych. Szkoda tylko, że nie zawsze można przewidzieć skutki tego, jakie owoce zbierze się po przeprowadzeniu owej świadomościowej kampanii. Ale przecież nie za wszystko można odpowiadać. Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie, więc z wyuzdaną prostotą ten szczegół prawie już architektoniczny zapładnia umysł w nieprzewidywalnych kierunkach. W jednym z blogów o współczesnym marketingu znalazłam taki fragment: "Cechą charakterystyczną tego rodzaju reklamy [media ambient], jest jej dość szybka dynamika rozwoju i anektowanie najdziwniejszych obszarów - a im dziwniejsze, im bardziej nietypowe lub skomponowane z odległych rodzajowo i skojarzeniowo elementów (np.: skrzyżowanie kratki ściekowej z akcesoriami grillowymi) tym lepiej. Podobnie z miejscem ekspozycji - im bardziej nietypowe, im mniej możemy się spodziewać reklamy w danym miejscu, tym prawdopodobnie łatwiej i statystycznie częściej ją zapamiętamy." Bardzo kształcące. Warto śledzić takie nowinki, bo przecież na co dzień atakuje nas jakiś nowy marketingowy chwyt, a nowe narzędzia chciałoby się umieć chociaż nazwać.

Przestrzeń wokół ronda Dmowskiego przyzwyczaiła już mieszkańców Warszawy do neonowych wykrzyknień i ruchomych obrazków, ale obok licznika długu publicznego nie stał do tej pory jeszcze taki jegomość, jak androgyniczny niebieski Belg. A teraz odpowiedź świadomości. Przez jakiś czas "Smerfy" interpretowano jako symbol walki społeczeństwa komunistycznego z żarłocznym kapitalizmem. Wiecznie głodujący Gargamel chciał przecież wszystko (tzn. Smerfy) zamienić w złoto. Zatem dzisiaj albo historia się powtarza, albo resztę niebieskiego kolektywu rozpędziła na cztery wiatry, bo sprężony Smerf został sam na placu boju. Jednostka contra dług publiczny. Czy do końca contra - też nie wiemy. Obok w każdym razie.

To, co jednak niespodziewanie najsilniej zapadło mi w pamięć, kiedy zauważyłam Smerfa od strony Alej Jerozolimskich, to dorodny muchomor, nie do końca szczęśliwie umiejscowiony na wysokości niebieskiego zadka w białych pantalonach. I wtedy zemściło się na mnie moje uparte śledzenie nowinek medycznych. Kłykciny kończyste, czyli brodawczaki płaskonabłonkowe powstają pod wpływem zakażenia niebezpiecznym wirusem brodawczaka ludzkiego, przenoszonym, niestety, drogą płciową. Jak nic, tak muchomor zlokalizowany na tej, a nie innej wysokości, wywołuje właśnie takie skojarzenia. Żeby nie robić z biednego Smerfa takiego wszetecznika, pożałujmy go przez chwilę. To jednak czerwony muchomor. Co, jeśli Smerf cierpi na jedną z cywilizacyjnych chorób, wynikających z nadmiernego siedzenia? Guzki krwawnicze, czyli hemoroidy, to przypadłość niezwykle przykra i bolesna. Media ambient zaczyna chyba jednak przełamywać tabu.

Wszeteczne syntezy doprowadziły mnie do nieoczekiwanych wniosków. Smerf zniknął i znowu powrócił. Jak uparte żylaki. Biedny, biedny symbol kapitalistycznego wyzysku, który odbija się już nie tylko człowiekowi wielką brodawką. Wychodzi bokiem, tyłem albo nosem.
Przestrzeń miasta jako przestrzeń sztuki, ale i smutnej refleksji o nieznośnej współczesności. Tkliwa dynamika finansów, proktologia i żal.

Smerf też jest dzieckiem epoki.

piątek, 5 sierpnia 2011

Prawo szczególne uchyla ogólne.



Ten niepozorny zbiór opowiadań winni przeczytać przede wszystkim ci, którzy uważają prawników za odmóżdżonych karierowiczów i łowców łatwych pieniędzy. Ferdinand von Schirach świadomym czytelnikom skutecznie udowadnia, że zawód prawnika wymaga nie tylko potężnej wiedzy psychologicznej, ale i umiejętności poszukiwania półtonów i anielskiej cierpliwości w docieraniu do prawdy.

Jakiż los bywa złośliwy. Dziadek Ferdinanda von Schiracha był wysokim funkcjonariuszem III Rzeszy odpowiedzialnym m. in. za deportację Żydów. Wnuk został prawnikiem i zasłynął spektakularną obroną enerdowskiego polityka, Güntera Schabowskiego, który, przez przypadek bądź przy wykorzystaniu machiavellicznego chwytu, przyczynił się do upadku muru berlińskiego. Sprawa jest arcyciekawa, dyskusyjna i doskonale pasuje do profilu tematycznego opowiadań adwokata. Czytelnik w pełni daje wiarę niesamowitym opowieściom z praktyki zawodowej wziętego obrońcy, w których, co tu dużo mówić, nic nie jest takie, na jakie z pozoru wygląda. Każdy przypadek wymaga wnikliwej analizy i oddzielnego rozpatrzenia. Tam, gdzie są ludzie, nie istnieje coś takiego, jak „książkowy przykład”.

W niewielkiej książeczce tkwi siła rażenia potężnej bomby. To nie kryminał, choć traktuje o najbardziej krwawych zbrodniach. Nie ma tu przesadnie drobiazgowych opisów przestępstw, ale niejednokrotnie podczas lektury przejdą nam po plecach ciarki. Znajdziemy tu i przykłady kanibalizmu („Miłość”), i morderstwa z pozoru „w obronie koniecznej” („Obrona konieczna”), które okazują się morderstwami z zimną krwią, nie brakuje też niebezpiecznych wycieczek w mroczne sfery hipokampa i ciała migdałowatego („Cierń”). Motywacja niejednokrotnie nie jest tutaj tożsama z winą, a, bez względu na zdobyte doświadczenie zawodowe, człowiek nie przestaje zaskakiwać lekarzy, a co dopiero prawników. To, że ktoś popełnił przestępstwo, nie oznacza, że nie jest jednocześnie ofiarą. To, co mnie najbardziej dało do myślenia, to fakt, że przestępstwo popełnia się niejednokrotnie przypadkiem albo w sytuacji wyższej konieczności, a to oznacza, że przestępcą może być każdy z nas. Słowem – zbiór opowiadań von Schiracha to literackie wcielenie teorii względności. Kwintesencją opisu stanu faktycznego jest tytuł obrazu René Magritte'a „To nie jest jabłko”, mimo że właśnie doskonale znany nam owoc zajmuje przestrzeń niemal całego płótna. Zdaje się, że właśnie powszechny symbol grzechu jest kluczem do interpretacji tego tomu. Mocne, konkretne, ale tak samo jak okładka ascetyczne odniesienie do twórczości Magritte'a to tylko kolejny dowód na doskonałą konstrukcję tego zbioru opowiadań. Nic nie jest takie, na jakie wygląda na pierwszy rzut oka. To, że René malował przedmioty codzienne, nie oznacza, że nie był surrealistą. Jeżeli adwokat nie macha pędzlem i opiera się w swojej pracy na literze prawa, nie oznacza, że nie może, a nawet nie powinien używać swojej intuicji.
Patrz dalej. Wówczas na obrazie zobaczysz coś więcej niż jabłko.

Bohaterami opowiadań są prostytutki, dilerzy narkotyków, biznesmeni, wiolonczelistki i po prostu zwyczajni ludzie. Każde z opowiadań pokazuje, że droga do prawdy jest kręta i przedwczesne ferowanie wyroków jest zgubne. „Przestępstwo” to koronny dowód na to, że nic nie jest ani tylko białe, ani tylko czarne, a wina zawsze leży pośrodku. Prawo to constans, ale jednocześnie przestroga. Stanowią je przecież ludzie, a nikt nie jest nieomylny. Jednego dnia adwokat broni kata, innego dnia nie uda mu się uratować od kary niewinnego człowieka.

Zwraca uwagę rzetelne relacjonowanie przebiegu śledztwa, ale z chłodnym prawniczym dystansem profesjonalisty. Doskonałe tłumaczenie, wyzbyte ozdobników, oparte na syntetycznej narracji, wciąga i zdumiewa. Nie zaznamy patosu typowego dla adwokackich mów końcowych. Tylko zimne fakty i profesjonalna analiza. Von Schirach szokuje i zdumiewa, bo, mimo wielkiego doświadczenia, nigdy nie występuje z perspektywy wszystkowiedzącego. To nie tylko przykład doskonałej prozy. To również świadectwo imponującego warsztatu humanistycznego. I wcielenie prawniczej paremii: Advocatorum error litigatoribus non noceat – „Błąd adwokatów niech nie szkodzi stronom”.


Ferdinand von Schirach, Przestępstwo. Opowiadania, tłum. Jakub Ekier, W.A.B., Warszawa 2011.