Komu let's, temu go!

Blog gromadzi ulotne spostrzeżenia, które nachodzą nas przy porannej kawie. Czytamy, oglądamy, przysłuchujemy się, mierzymy, próbujemy porządkować. Qltywator ma być narzędziem, które przeczesuje dziki gąszcz zjawisk w kulturze i w przestrzeni miasta.

Opinie tylko subiektywne.
Dwie pary rąk śmiertelnych z zamiarem upamiętnienia.
Bierzcie na wynos.

środa, 31 sierpnia 2011

Smerfoupiory kapitalizmu i HPV


Kultura wizualna warszawskiego "city" w okolicach Rotundy nie przestaje mnie zadziwiać i fascynować. Kilka dni temu zniknął na chwilę dmuchany Smerf, który dzielnie strzeże przerażającego licznika długu publicznego, zupełnie przy okazji reklamując nowy kinowy hit. Na szczęście (albo i nie) Smerf wykwitł swoją niebieską istnością wczoraj na powrót, jak dzielny rycerz, który (świadomie lub nie) stoi na straży podmiotów sektora finansów publicznych.

Szczególne miejsce zajął Smerf i bardzo zacne. Wygląda może średnio imponująco pod względem estetycznym: każdy przecież inaczej reaguje na widok szeroko uśmiechniętej niebieskiej istoty zaraz obok licznika porażki. Śmieszne to i straszne, dlatego doszłam do wniosku, że osławione Centrum doskonale wpisuje się w estetykę groteski, kategorii wyjątkowo skądinąd wymagającej. Efekt wizualny nie jest tak imponujący, jak byśmy sobie może tego życzyli, ale za to siła nośna znaczenia robi swoje. Przedstawiciel rasy niebieskich stworzeń, które zamieszkują któryś z europejskich lasów, dumnie pręży się pod wpływem sprężonego powietrza akurat na wysokości wzroku pasażerów tramwajów. Czy chcemy, czy nie, zauważymy zarówno Smerfa, jak i nieustannie bijący licznik, który już dawno przekroczył niebezpieczną liczbę ponad 20 tysięcy złotych na mieszkańca.

Specjaliści od marketingu każdego dnia w wielkich bólach konstruują nowe strategie marketingowe. Skoro każdy kanał komunikacyjny jest dobry, żeby dotrzeć do świadomości odbiorcy, niniejszy wpis jest dowodem na sukces pracowników kreatywnych. Szkoda tylko, że nie zawsze można przewidzieć skutki tego, jakie owoce zbierze się po przeprowadzeniu owej świadomościowej kampanii. Ale przecież nie za wszystko można odpowiadać. Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie, więc z wyuzdaną prostotą ten szczegół prawie już architektoniczny zapładnia umysł w nieprzewidywalnych kierunkach. W jednym z blogów o współczesnym marketingu znalazłam taki fragment: "Cechą charakterystyczną tego rodzaju reklamy [media ambient], jest jej dość szybka dynamika rozwoju i anektowanie najdziwniejszych obszarów - a im dziwniejsze, im bardziej nietypowe lub skomponowane z odległych rodzajowo i skojarzeniowo elementów (np.: skrzyżowanie kratki ściekowej z akcesoriami grillowymi) tym lepiej. Podobnie z miejscem ekspozycji - im bardziej nietypowe, im mniej możemy się spodziewać reklamy w danym miejscu, tym prawdopodobnie łatwiej i statystycznie częściej ją zapamiętamy." Bardzo kształcące. Warto śledzić takie nowinki, bo przecież na co dzień atakuje nas jakiś nowy marketingowy chwyt, a nowe narzędzia chciałoby się umieć chociaż nazwać.

Przestrzeń wokół ronda Dmowskiego przyzwyczaiła już mieszkańców Warszawy do neonowych wykrzyknień i ruchomych obrazków, ale obok licznika długu publicznego nie stał do tej pory jeszcze taki jegomość, jak androgyniczny niebieski Belg. A teraz odpowiedź świadomości. Przez jakiś czas "Smerfy" interpretowano jako symbol walki społeczeństwa komunistycznego z żarłocznym kapitalizmem. Wiecznie głodujący Gargamel chciał przecież wszystko (tzn. Smerfy) zamienić w złoto. Zatem dzisiaj albo historia się powtarza, albo resztę niebieskiego kolektywu rozpędziła na cztery wiatry, bo sprężony Smerf został sam na placu boju. Jednostka contra dług publiczny. Czy do końca contra - też nie wiemy. Obok w każdym razie.

To, co jednak niespodziewanie najsilniej zapadło mi w pamięć, kiedy zauważyłam Smerfa od strony Alej Jerozolimskich, to dorodny muchomor, nie do końca szczęśliwie umiejscowiony na wysokości niebieskiego zadka w białych pantalonach. I wtedy zemściło się na mnie moje uparte śledzenie nowinek medycznych. Kłykciny kończyste, czyli brodawczaki płaskonabłonkowe powstają pod wpływem zakażenia niebezpiecznym wirusem brodawczaka ludzkiego, przenoszonym, niestety, drogą płciową. Jak nic, tak muchomor zlokalizowany na tej, a nie innej wysokości, wywołuje właśnie takie skojarzenia. Żeby nie robić z biednego Smerfa takiego wszetecznika, pożałujmy go przez chwilę. To jednak czerwony muchomor. Co, jeśli Smerf cierpi na jedną z cywilizacyjnych chorób, wynikających z nadmiernego siedzenia? Guzki krwawnicze, czyli hemoroidy, to przypadłość niezwykle przykra i bolesna. Media ambient zaczyna chyba jednak przełamywać tabu.

Wszeteczne syntezy doprowadziły mnie do nieoczekiwanych wniosków. Smerf zniknął i znowu powrócił. Jak uparte żylaki. Biedny, biedny symbol kapitalistycznego wyzysku, który odbija się już nie tylko człowiekowi wielką brodawką. Wychodzi bokiem, tyłem albo nosem.
Przestrzeń miasta jako przestrzeń sztuki, ale i smutnej refleksji o nieznośnej współczesności. Tkliwa dynamika finansów, proktologia i żal.

Smerf też jest dzieckiem epoki.

piątek, 5 sierpnia 2011

Prawo szczególne uchyla ogólne.



Ten niepozorny zbiór opowiadań winni przeczytać przede wszystkim ci, którzy uważają prawników za odmóżdżonych karierowiczów i łowców łatwych pieniędzy. Ferdinand von Schirach świadomym czytelnikom skutecznie udowadnia, że zawód prawnika wymaga nie tylko potężnej wiedzy psychologicznej, ale i umiejętności poszukiwania półtonów i anielskiej cierpliwości w docieraniu do prawdy.

Jakiż los bywa złośliwy. Dziadek Ferdinanda von Schiracha był wysokim funkcjonariuszem III Rzeszy odpowiedzialnym m. in. za deportację Żydów. Wnuk został prawnikiem i zasłynął spektakularną obroną enerdowskiego polityka, Güntera Schabowskiego, który, przez przypadek bądź przy wykorzystaniu machiavellicznego chwytu, przyczynił się do upadku muru berlińskiego. Sprawa jest arcyciekawa, dyskusyjna i doskonale pasuje do profilu tematycznego opowiadań adwokata. Czytelnik w pełni daje wiarę niesamowitym opowieściom z praktyki zawodowej wziętego obrońcy, w których, co tu dużo mówić, nic nie jest takie, na jakie z pozoru wygląda. Każdy przypadek wymaga wnikliwej analizy i oddzielnego rozpatrzenia. Tam, gdzie są ludzie, nie istnieje coś takiego, jak „książkowy przykład”.

W niewielkiej książeczce tkwi siła rażenia potężnej bomby. To nie kryminał, choć traktuje o najbardziej krwawych zbrodniach. Nie ma tu przesadnie drobiazgowych opisów przestępstw, ale niejednokrotnie podczas lektury przejdą nam po plecach ciarki. Znajdziemy tu i przykłady kanibalizmu („Miłość”), i morderstwa z pozoru „w obronie koniecznej” („Obrona konieczna”), które okazują się morderstwami z zimną krwią, nie brakuje też niebezpiecznych wycieczek w mroczne sfery hipokampa i ciała migdałowatego („Cierń”). Motywacja niejednokrotnie nie jest tutaj tożsama z winą, a, bez względu na zdobyte doświadczenie zawodowe, człowiek nie przestaje zaskakiwać lekarzy, a co dopiero prawników. To, że ktoś popełnił przestępstwo, nie oznacza, że nie jest jednocześnie ofiarą. To, co mnie najbardziej dało do myślenia, to fakt, że przestępstwo popełnia się niejednokrotnie przypadkiem albo w sytuacji wyższej konieczności, a to oznacza, że przestępcą może być każdy z nas. Słowem – zbiór opowiadań von Schiracha to literackie wcielenie teorii względności. Kwintesencją opisu stanu faktycznego jest tytuł obrazu René Magritte'a „To nie jest jabłko”, mimo że właśnie doskonale znany nam owoc zajmuje przestrzeń niemal całego płótna. Zdaje się, że właśnie powszechny symbol grzechu jest kluczem do interpretacji tego tomu. Mocne, konkretne, ale tak samo jak okładka ascetyczne odniesienie do twórczości Magritte'a to tylko kolejny dowód na doskonałą konstrukcję tego zbioru opowiadań. Nic nie jest takie, na jakie wygląda na pierwszy rzut oka. To, że René malował przedmioty codzienne, nie oznacza, że nie był surrealistą. Jeżeli adwokat nie macha pędzlem i opiera się w swojej pracy na literze prawa, nie oznacza, że nie może, a nawet nie powinien używać swojej intuicji.
Patrz dalej. Wówczas na obrazie zobaczysz coś więcej niż jabłko.

Bohaterami opowiadań są prostytutki, dilerzy narkotyków, biznesmeni, wiolonczelistki i po prostu zwyczajni ludzie. Każde z opowiadań pokazuje, że droga do prawdy jest kręta i przedwczesne ferowanie wyroków jest zgubne. „Przestępstwo” to koronny dowód na to, że nic nie jest ani tylko białe, ani tylko czarne, a wina zawsze leży pośrodku. Prawo to constans, ale jednocześnie przestroga. Stanowią je przecież ludzie, a nikt nie jest nieomylny. Jednego dnia adwokat broni kata, innego dnia nie uda mu się uratować od kary niewinnego człowieka.

Zwraca uwagę rzetelne relacjonowanie przebiegu śledztwa, ale z chłodnym prawniczym dystansem profesjonalisty. Doskonałe tłumaczenie, wyzbyte ozdobników, oparte na syntetycznej narracji, wciąga i zdumiewa. Nie zaznamy patosu typowego dla adwokackich mów końcowych. Tylko zimne fakty i profesjonalna analiza. Von Schirach szokuje i zdumiewa, bo, mimo wielkiego doświadczenia, nigdy nie występuje z perspektywy wszystkowiedzącego. To nie tylko przykład doskonałej prozy. To również świadectwo imponującego warsztatu humanistycznego. I wcielenie prawniczej paremii: Advocatorum error litigatoribus non noceat – „Błąd adwokatów niech nie szkodzi stronom”.


Ferdinand von Schirach, Przestępstwo. Opowiadania, tłum. Jakub Ekier, W.A.B., Warszawa 2011.