Komu let's, temu go!

Blog gromadzi ulotne spostrzeżenia, które nachodzą nas przy porannej kawie. Czytamy, oglądamy, przysłuchujemy się, mierzymy, próbujemy porządkować. Qltywator ma być narzędziem, które przeczesuje dziki gąszcz zjawisk w kulturze i w przestrzeni miasta.

Opinie tylko subiektywne.
Dwie pary rąk śmiertelnych z zamiarem upamiętnienia.
Bierzcie na wynos.

poniedziałek, 5 września 2011

Felinoterapia na każdy dzień


Ignorować-tego nie robi się kotu.
Powszechnie wiadomo, że szczęśliwi posiadacze kotów z czystym sumieniem mogą pozbawić się wątpliwej przyjemności włączania telewizora. Kot zapewni kulturalną rozrywkę o każdej porze. Pod jednym warunkiem: że to on o tym zdecyduje.

Niekwestionowany kunszt plastyczny Simona Tofielda możemy po raz kolejny podziwiać w kalendarzu "Kot Simona na każdy dzień". O ile jestem pełna obaw o to, co przyniesie rok 2012, okrzykiwany wielokrotnie a to rokiem słowiańskiej zagłady, a to rokiem zwycięstwa drogowej przyjaźni polsko-ukraińskiej, o tyle w tym kalendarzu nowy rok jawi się, na szczęście, jako pełen uroczych kocich figli. Takich, które nikomu nie szkodzą, a choć na chwilę oderwą nas od Armageddonu mistrzostw. Złośliwi mówią, że i piłka nożna wielu niespodzianek przysparza, ale już chyba nikt nie zaneguje tego, że bynajmniej nie tak pociesznych jak angielski kocur o wyjątkowej pojemności żołądka. Wątpliwych pod względem estetycznym w każdym razie.

Z kalendarza dowiemy się wielu zabawnych ciekawostek, np. kiedy obchodzimy Dzień Piegów, Dzień Leworęcznych i, ma się rozumieć, Dzień Kota. Świetnym dopełnieniem literackim graficznej perełki są fragmenty poświęcone puszystym osobnikom. Dla mnie najlepiej koci indywidualizm oddaje fragment "Koraliny" Neila Gaimana:

"- Cześć. Widziałam takiego samego kota w ogrodzie przy domu. Ty musisz być drugim kotem.
Kot pokręcił głową.
- Nie - rzekł - Nie jestem drugim kotem, tylko sobą. (...)
- Jak masz na imię? - (...) Ja jestem Koralina.
- Koty nie mają imion - odparł.
- Nie? - spytała Koralina.
- Nie - potwierdził kot. Wy, ludzie, macie imiona. To dlatego, że nie wiecie, kim jesteście. My wiemy, kim jesteśmy, więc nie potrzebujemy imion."

Bułhakow określił to swego czasu tak: "Nie wiadomo dlaczego wszyscy mówią do kotów „ty”, choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu."

Everycat, czyli bohater kreskówek Simona Tofielda, nie ma imienia, ale rozpozna go każdy wielbiciel tego niezwykłego gatunku na całym świecie. O sukcesie kreskówki zdecydowała nie tylko niepowtarzalna kreska rysownika "The Daily Mirror", ale niebywała biegłość w graficznym oddaniu kociej socjologii i, musimy to przyznać, trudnej do rozpracowania psychiki. Kot Simona nie znosi, kiedy się go ignoruje. Jak każdy kot. Dopomina się o pieszczoty zawsze wtedy, kiedy właścicielowi robota pali się w rękach. Jego życiową pasją jest jedzenie, o które domaga się o każdej porze dnia i nocy, gotowy za opóźnienia nawet sprać swojego właściciela kijem bejsbolowym (jak w odcinku "Cat-man-do"). Komfort, ciepło, wygoda i pełna miska są synonimami kociego poczucia bezpieczeństwa. Skąd my to znamy? To rzeczywiście Everycat, ale jeżeli już ktoś miał szczęście być opiekunem kota, wie doskonale, że istnieją tysiące niemożliwych do skatalogowania kocich min i zachowań, a jeśli już chociaż częściowo się to uda, ich kolejna obserwacja albo lektura nie mogą znudzić.

Filmy z kocim indywidualistą obejrzało na kanale Youtube ponad 150 milionów widzów. Dlaczego? Od pierwszych kadrów (na jedną sekundę filmu składa się 25 rysunków!) futrzak nie przestaje fascynować swoją przenikliwością, ciekawością świata i potrzebą poznania bezpośredniego wszelkich zjawisk, które przez ludzi uznane są za oczywiste. Choćby miało się to dla niego skończyć śnieżną lawiną ("Snow Business") albo choinkową katastrofą ("Santa Claws"), rezolutny kot nie porzuca nieustannych prób przejrzenia esencji zjawisk. Tofield doskonale wyczuwa kocie humory, miny, stany sinusoidalnego obrażenia i nieustanny pęd do nie do końca świadomego gromadzenia przeróżnych doświadczeń. Jedni koty kochają, inni ich nie znoszą, ale nie znam nikogo, kto by zaprzeczył, że kot jest zwierzęciem królewskim i do przejrzenia na wylot niemożliwym. Kompulsywne oglądanie odcinka "Hop it" stało się u mnie już wieczornym rytuałem.

W polskiej literaturze spotkałam się w zasadzie tylko z jednym takim mistrzowskim przykładem opisu kociego fenomenu. Szymborska oczywiście i liryczna wersja nieświadomego buntu przeciw uporczywej nieobecności właściciela, koty bowiem stan szczęśliwości osiągają chyba dzięki temu, że śmierć w ich "słowniku" nie istnieje:

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
O żadnych skoków pisków na początek.

Simon Tofield, Kot Simona na każdy dzień 2012, Warszawa, W.A.B. 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz