Komu let's, temu go!

Blog gromadzi ulotne spostrzeżenia, które nachodzą nas przy porannej kawie. Czytamy, oglądamy, przysłuchujemy się, mierzymy, próbujemy porządkować. Qltywator ma być narzędziem, które przeczesuje dziki gąszcz zjawisk w kulturze i w przestrzeni miasta.

Opinie tylko subiektywne.
Dwie pary rąk śmiertelnych z zamiarem upamiętnienia.
Bierzcie na wynos.

środa, 5 sierpnia 2015

Czysty insight




„Dysforia” Marcina Kołodziejczyka to bez wątpienia jedna z najważniejszych tegorocznych publikacji. Zbiór quasireportaży mówi o źródłach specyfiki polskiego konsumenta więcej niż niejedne badania i podręczniki do socjologii.


Marcin Kołodziejczyk pracuje w zawodzie dziennikarza od osiemnastego roku życia. Ale z umiejętnością wcielania się w ludzkie umysły zapewne trzeba się urodzić. Kołodziejczyk dał się poznać jako znawca specyfiki polskiej prowincji myślenia już zbiorem „Opowieści z planety B”, w których jako wychowanek praskich Szmulek podpatrzył i podsłuchał niejednp. Jego reportaże stają się albumem ludzkich emocji i frustracji, prozatorskim dokumentem społecznych bolączek, obok których na co dzień przechodzimy obojętnie.
Tytułowa „dysforia” to pojęcie z dziedziny psychiatrii, a polega na wyolbrzymianiu pewnych sytuacji oraz innych bodźców, co może powodować nieadekwatne reakcje, jak złość lub agresję. W Polsce pewnie ciasnotę myślenia, malkontenctwo, rozdrażnienie i niebywałą umiejętność znajdywania dziury w całym. Kołodziejczyk nie ocenia – diagnozuje. Wybitny zbiór reportaży to nade wszystko doskonała literatura. „Dysforia” może być ponadto wyjątkowo cenną lekturą dla pracowników marketingu, reklamy i mediów. Zebrane w niej opowieści o polskich mieszczanach zawierają kwintesencję refleksji o kulturowym, intelektualnym, a przez to konsumpcyjnym kształcie współczesnych mieszkańców polskich metropolii, czyli większych miast. Warszawiakom dostaje się najbardziej, bo i stolica stanowi największy i najbardziej wyrazisty konglomerat kulturowy, dodatkowo umiejscowiony w samym sercu kraju, na efemerycznym Mazowszu, do którego za chlebem ściągają mieszkańcy całej Polski.   

Kołodziejczyk zdaje się dokonywać trepanacji polskich mieszczańskich czaszek, których wewnętrzne mechanizmy odkrywa z biegłością mistrzów chirurgii społecznej. Pokazuje mieszkańców Warszawy, ale również każdego innego dużego miasta jako związanych umowami, zadłużonych, którzy lepiej znają pułapki rynku niż podstawy demokracji. Obnaża smutny obraz pozornie oswobodzonych umysłów, uwięzionych w uzależnionych od komfortu ciałach. A mieszczański przekrój społeczny jest imponujący: od irytujących emerytów, którzy pod moherową zgryźliwością skrywają poruszającą powstańczą historię, przez lemingów-hedonistów, których dzieci mają pięć godzin zajęć pozalekcyjnych, w tym tenis i pianino, a którzy swoim latoroślom za nieudany popis artystyczny dają „w twarz martwymi spojrzeniami”. Poznamy panią Kasię, „w stroju do biegania, w słuchawkach na uszach, w telefonie na ramieniu, w butach inspirowanych racicami antylopy, stworzonych we współpracy z lekkoatletami”, której wieczorną rozrywką jest oglądanie „Faktów” i „Wiadomości” „celem porównania ubioru prowadzących”; trzydziestolatkę, absolwentkę technikum budowlanego, która „obecnie zaocznie studiuje dziennikarstwo, a w przyszłości myśli o telewizji”.

Kołodziejczyk jest niesamowicie sprawny językowo i psychologicznie. Obdarzony reporterskim słuchem absolutnym doskonale diagnozuje polskie bolączki, kapitalistyczne źródła kompleksów, małomiasteczkowe powikłania życiowe. Odważna to proza, dziennikarski nadgatunek, bo łączy w sobie zarówno elementy klasycznego reportażu, jak i wybitnej prozy psychologicznej, stylistycznych wolt satyrycznych i językowych ukłuć eksperymentalnych. Każdy z tekstów w zbiorze „Dysforia” różni się formą, ale każdy na swój sposób zaskakuje. Wrzuca czytelnika w sam środek sali operacyjnej, zabiegu bez znieczulenia, w nurt myśli bohatera. Nie tylko mistrzem języka jest Kołodziejczyk, również królem formy, którą rozciąga, żongluje, przycina, fastryguje. Tak dzieje się w przypadku „Wieczoru poezji współczesnej pod okiem animatorki kulturalnej” napisanym wierszem białym: z uwzględnieniem wymogów formalnych, jakie z podziałem na wersy się wiążą. Jest również bezlitosna kpina i stylizacja na tandetne, nieskończenie złe reportaże, którymi zaczęły grzeszyć nawet czołowe tytuły polskich dzienników i tygodników: jak w przypadku „Czy rozmawiał pan już z Modestem?”. Spojrzymy również z dystansu na wymiary współczesnej biedy w „Welwetowym i dziewczynkach”, które wbijają czytelnika w fotel mocą końcowych konstatacji, zajrzymy za firanki miejskich „poduszkowców”, których główną atrakcją w ciągu dnia jest komentowanie, kto jaki samochód nabył drogą kupna bądź kradzieży w ostatnim czasie („Zagadka inżynierostwa Durst”). Podsłuchamy rozmów w Parku Skaryszewskim: „całe życie się zastanawiam, jak to jest, że po siódmym półlitrowym piwie nie chce mi się sikać, tylko chce mi się płakać”, zatrzymamy się na chwilę przy życioryśie korpoczłowieka:

„wyznawano terrofeminizm androfobiczny w kawiarniach – na płaszczyźnie werbalnej popierał. Tatuowano się – obecny. Żeniono się prowizorycznie – obecny. Mizoginia porozwodowa przy wódce – jasne. Montowano melodyjne klaksony w autach – miał. Hodowano stada znajomych na facebooku – hodował jak akwarysta. Biegano – biegał. Chodzono na squasha – miał najdroższy abonament”. 

Niejednokrotnie rys psychologiczny mieszczanina Kołodziejczyk jest w stanie zamknąć w kilku zdaniach: 

„Miał wszystko, co się miewa: amfetaminę rano, kokainę na później, kilka rodzajów yerba mate z fair-tejdu, bieganie latem, narty zimą, i na odwrót, iwenty na mieście w weekendy, kota ze schroniska, patrzącego z wyrzutem i roszczeniowego, ukraińską fizyczkę Natę, która przychodziła posprzątać mieszkanie raz na tydzień, miał dorabiające w łóżku studentki  z anonsów internetowych, własnego partnera do badmintona, mnóstwo przestrzeni i czasu oraz podejrzenie, że to wszystko chuj”.

Przenikliwość, doskonałe wyczucie chwili, znakomita umiejętność mówienia językami ludzi i dalekich od aniołów mieszczan sprawia, że „Dysforia” o społeczeństwie, które napędza polską gospodarkę może sprawnemu strategowi powiedzieć więcej niż najdroższe badania.

Najcenniejsze w ksiażce Kołodziejczyka jest to, że ani słowem nie komentuje wyłowionych kawałków mieszczańskiej rzeczywistości. Obrazy dziwacznych domostw i patchworkowych życiorysów mówią same za siebie. Konstruowane niby mimochodem, jakby niechcący, wciągają jak podsłuchana rozmowa fragment tabloidu przeczytany komuś przez ramię w tramwaju.
Wybitna książka.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz